opublikowano: 16-01-2011
Polska cenzura ponad
oszustwami Mirosław Naleziński
Ile można w Polsce dostać za
oszustwo przy teleturnieju? Niejaki Michał F. (na Zachodzie również znane są
podobne przypadki, ale tam publikują pełne dane takich oszustów) za wyłudzenie
od TVN ok. 20 tys. zł otrzymał 3 lata w... zawieszeniu oraz... 600 zł
grzywny. W Polsce po prostu opłaca się być oszustem.
A ile można dostać za opisanie
nieetycznego (a nawet przestępczego) zachowania doktorantki trójmiejskiego
uniwersytetu? Pewna taka pani zamieszczała na (bez)klasowym portalu różne
przaśne dowcipy, choć teksty innych żartownisiów były tam znacznie
wulgarniejsze. Poszydziła sobie także z przysięgi studenckiej, a kiedy ktoś
ją zaczął obrażać, to uznała, że to inny - już wcześniej udzielający
się - użytkownik, zarejestrował się dodatkowo pod fikcyjnymi danymi. I
kiedy jeden z nich omówił w swoim artykule parę dowcipów na innym portalu
(bez podania nazwiska), zaś drugi ją postponował na dotychczasowym forum,
to pani ta, już na obu portalach, "na całego" wypisywała swoje
"odkrywcze" głupoty (choć przecież taka mądra niejako z
definicji - w końcu absolwentka i doktorantka UG!), że ci obaj, to w istocie
ten sam, jeden facet.
Ponieważ poczuła się urażona, udała
się do swojego prawnika, na komisariat i do dwóch sądów (sprawa cywilna i
karna). Zażyczyła sobie skasowania wszystkich tekstów, które ją krytykowały,
przeprosin za tę krytykę i... 20 tys. zł zadośćuczynienia. Tu nawet
widzimy kwotowe podobieństwa obu spraw.
Sędzia wydał wyrok bez
powiadomienia pozwanego o terminie, podczas jego rehabilitacji po zawale.
Nakazał mu zapłacić niemal 1000 zł (telewizyjny oszust zapłacił tylko
600 zł), przeprosić nawiedzoną pisarkę i skasować artykuły z całego
internetu na jej temat. A dlaczego? Bowiem ów sędzia uznał kłamstwo
doktorantki za prawdę i zamiast ją skazać za zniesławienia i fałszerstwo
(do którego zresztą się przyznała, choć oczywiście nadal uważa, że
jedna osoba miała dwa konta i to są owe zwidy nawiedzonej osoby), to za
winnego uznał gościa wskazanego przez tę panią. Ponadto sędzia niewłaściwie
odczytał polskie (w sumie dość proste) słowa i uznał, że pozwany w
nieuzasadniony sposób sponiewierał ową trójmiejską autorkę poczytnych
ksiąg komputerowo-księgowych. Doczytał się on, mianowicie, że pisarce
zarzucono zamieszczanie wulgarnych żartów, alkoholizm oraz kiepskie
prowadzenie (się, nie auta).
W jakim celu ustalane są kodeksy
etyczne obowiązujące na uczelniach? Aby wykazać się realizacją ambitnie
nakreślonych planów? Pewnie tak, bowiem władze Uniwersytetu Gdańskiego
uznały, że ich doktorantka działała poza uczelnią, zatem kodeks etyki jej
nie obejmuje. Aby było zabawniej - kilka tygodni temu było głośno o dwóch
Amerykanach, którzy poszli na panienki, a kiedy policja ich tajemnicę wyjawiła,
to tamtejsze uniwersyteckie władze jakoś nie argumentowały, że sprawa
dotyczy pozauczelnianych żądz tych panów, bowiem natychmiast mieli poważne
kłopoty w swoim koledżu.
Nasze uniwersyteckie władze ponadto
poradziły, że jeśli ktoś czuje się zniesławiony przez tę doktorantkę,
to przecież może sprawę oddać do sądu. Prawda, jakie to proste? Jeśli
ktoś miał kiedykolwiek sprawę w polskim sądzie, to mniej więcej wie, jak
długo ciągną się takie sprawy, a jeśli sąd popełni błąd na początku
karkołomnej walki o sprawiedliwość, to potem bardzo trudno jest zmienić
stanowisko niezawisłego sędziego, choćby dlatego, że ucierpiałby jego, i
całej polskiej Temidy, autorytet.
Reasumując - polska uczelnia uznała,
że nie będzie oceniać etyki doktorantki, która popierała twórcę
portalowego wątku z najobrzydliwszymi dowcipami, zamieszczała pikantne żarciki
na forum, która w żywe oczy kłamie, iż takich dowcipów NIGDY nie pisała,
która wspierała akademicką młodzież wpisującą obrzydliwe kawały, choć
powinna je zwalczać, która szydziła z przysięgi studenckiej oraz która
podała do dwóch sądów pewnego obywatela, bowiem miała omamy, że miał
dodatkowe konta na inne nazwiska, z których to kont ją obrażał,
rozpowszechniała kłamstwa na ten temat, zniesławiała go i sfałszowała
podpis, a do tego złożyła fałszywe zaznanie przed sądem, fatalnie
wprowadzając Temidę w błąd, co spowodowało wydanie kuriozalnego wyroku,
podczas procesu, który w dziedzinie internetowego zniesławienia zapewne
przejdzie do historii jako jeden z bardziej kompromitujących nasze sądownictwo.
Można sobie jedynie wyobrazić, jakie konsekwencje wyciągnęłaby amerykańska
uczelnia wobec takiej "etycznej" doktorantki, gdyby opisane hece miały
miejsce za oceanem.
Tak czy owak, sprawa trójmiejskiej
pisarki, której przywidziało się, że osoba przez nią wskazana miała
dodatkowe konta, została całkowicie spartolona przez gdańskiego sędziego,
który wydał wyrok skazujący i który uznał jej zeznania za wiarygodne, zaś
jej fałszerstwo określił jako (sic!) omyłkę, czym zapewnił sobie trwałe
miejsce w annałach jako kolejny przykład prawniczej "logiki" i
"rzetelności", a ponadto wykazał się kiepską znajomością języka
ojczystego. Gdyby jego interpretację prawa zastosować do polskich
dziennikarzy, to większość z nich miałyby wyroki i Polska byłaby
zaliczona w poczet paru najbardziej zacofanych państw świata w informacyjnej
branży.
Najwyraźniej ten sędzia nie wie, na
czym polega swoboda komentowania postępków osób zaliczanych do warstwy społecznej
zwanej inteligencją, kiedy to sobie przedstawiciel tejże warstwy pozwala na
niegodne zachowanie na społecznościowym portalu, zaś sąd - zamiast uznać
prawo dziennikarza do krytycznego komentowania takiej osoby - nie tylko nakłada
kaganiec, ale wręcz karze, co jest dowodem na istnienie cenzury i to sądowej.
I sędzia zamiast skarcić taką
frywolną osobę, karze obywatela, który próbuje walczyć z internetowymi
bezeceństwami, a do tego - w jakże dziecinny sposób - daje się nabrać na
fałszywe zeznania osoby faktycznie winnej. Ten przykład musi być
przedstawiony przedstawicielom polskiej Temidy i to z wyższej półki, bowiem
na lokalnym i zaskorupiałym poziomie, trudno wymagać od jednego gdańskiego
sędziego, aby obalił wyrok wydany przez innego sędziego, i to być może
przez jego kolegę.
Gdyby pierwszy sędzia, który spaprał
sprawę w procesie cywilnym, poświęcił nieco więcej swej uwagi i talentu
na dociekanie prawdy, to pisarka już na pierwszym posiedzeniu zostałaby
oskarżona o wielokrotne kłamstwa i sfałszowanie podpisu, ale temu
"roztropnemu" panu do głowy nie przyszło, że to ta aż tak
elokwentna, elegancka i znakomita pisarka mogła być autorką pomówień i fałszerstwa,
i że to ona powinna mieć poważną sprawę w sądzie o fałszerstwo i zniesławianie.
Każdy przestępca może odwołać się
od wyroku w ramach apelacji? Chyba jest to gwarantowane w polskim i unijnym
prawie. Jednak ów dziennikarz został pozbawiony tego przywileju, bowiem sąd
ani nie poinformował go o planowanym terminie wydania wyroku, ani o wydaniu
tegoż wyroku, ani nie pouczył, że można się od niego odwołać, co
spowodowało minięcie wszelkich terminów przewidzianych w apelacyjnej
procedurze.
I jak wypada porównanie obu spraw?
Każdy może ocenić, za co w Polsce można być niemal uniewinnionym (tak, bo
ów wyrok za telewizyjne oszustwo to prawie uniewinnienie!), a za co można być
rzeczywiście ukaranym. Proszę porównać wysokości kar w obu omawianych
przypadkach - telewizyjnego oszusta, który przyznał się do winy i
internetowego krytyka, którego fałszywie posądzono o znieważanie z innego
konta.
Mirosław Naleziński,
Gdynia
www.mirnal.neostrada.pl
O pikantnych dowcipach, których NIGDY nie było...
Komentowanie nie jest już możliwe.