opublikowano: 29-07-2011
Umarła PZPR, niech żyje PO!
Trzeba było aż 30 lat, żeby ziściło się marzenie o zwycięstwie syntezy
liberalnego skrzydła PZPR z liberalną częścią ruchu społecznego
„Solidarność”. Zwycięstwo kandydata Platformy Obywatelskiej w wyborach
prezydenckich to ukoronowanie tego długotrwałego i bolesnego procesu,
naznaczonego licznymi klęskami. Ale akuszerzy tej syntezy potrafili wyciągnąć
wnioski z dotychczasowych porażek.
Ten proces genialnie uchwycił Giuseppe Tomasi di Lampedusa w powieści
„Lampart”. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni pół wieku na
Sycylii. Główną postacią Lamparta jest książę Fabrizio Salina, głowa możnego
sycylijskiego rodu. Na wyspie triumfują żołnierze Giuseppe Garibaldiego,
arystokracja stopniowo traci wpływy. Salina próbuje znaleźć swoje miejsce w
nowych, jednoczących się Włoszech. Zachodzące zmiany symbolizuje małżeństwo
Tancrediego, cynicznego siostrzeńca księcia, z pochodzącą z mieszczaństwa
żywiołową Angeliką. Wypisz, wymaluj jak u schyłku PRL. Małżeństwo Lecha
Wałęsy (panna młoda) z gen. Wojciechem Jaruzelskim (pan młody) – tak efekt
Okrągłego Stołu zaprezentowano na okładce tygodnika „Szpilki” - pozwoliło
elitom PZPR zachować wpływy w demokratycznej Polsce. Niestety, nie od razu można
było w pełni skonsumować ten mariaż. "Trzeba wiele zmienić, żeby
wszystko zostało po staremu...” – jak filozoficznie książę Salina
podszedł do mariażu siostrzeńca. Ileż trzeba było ścierpieć, iluż
upokorzeń doznać, żeby wszystko zostało po staremu.
Próba powołania koalicji rządowej po wyborach kontraktowych PZPR + Komitet
Obywatelski przy Lechu Wałęsie została storpedowana i przy udziale braci
Kaczyńskich powstała koalicja KO + ZSL + SD. Co prawda rząd premiera Tadeusza
Mazowieckiego konsekwentnie realizował politykę „grubej kreski”, ale widmo
dekomunizacji i lustracji ciągle straszyło eks-towarzyszy i byłych agentów
SB z tzw. „opozycji konstruktywnej”. „Lista Macierewicza”, rząd Jana
Olszewskiego, „Lista Wildsteina”, a zwłaszcza krótki okres rządów PiS-u,
to był horror dla elit III RP.
Momentami wydawało się, że wszystko stracone. Ani Unia Demokratyczna, ani jej
nowe wcielenie Unia Wolności nie były w stanie zdobyć pełni władzy w III
RP. Na nic się zdało wystawienie kandydatury najpopularniejszego w sondażach
polityka Jacka Kuronia w wyborach prezydenckich. Na nic się zdały konwersje
współpracowników KOR z UW do obozu SLD, najpierw Barbary Labudy (minister w
kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, nagrodzona specjalnie dla niej
powołaną placówką dyplomatyczną w Luksemburgu), a później Andrzeja Celińskiego
(wiceminister kultury w rządzie premiera Leszka Millera). Na nic zdał się wspólny
manifest polityczny szefa „Gazety Wyborczej” Adama Michnika i Włodzimierza
Cimoszewicza nawołujący do napisania wspólnej wersji historii PRL: władzy i
opozycji. Elektorat obu partii ciągle nie był w stanie przełknąć
historycznego zjednoczenia nowego PPS-u (UW) z nowym PPR-em (SLD). Owszem,
dochodziło do symbiozy na różnych polach, np. wspólne posiadanie przez wiele
lat mediów publicznych, czy wspólne rządy w Warszawie i wielu innych miastach
i sejmikach, ale wspólne rządy państwem ciągle nie wchodziły w grę.
Gdy w 2001 roku SLD odniósł w wyborach druzgocące zwycięstwo i przejął całą
władzę w państwie (premier i prezydent z SLD), ani myślał dzielić się władzą
z unitami, pomimo że Adam Michnik miał w tym czasie nieograniczony wstęp do
Pałacu Prezydenckiego, tak że uzyskał przydomek „wiceprezydent”.
Przeciwnie, to wtedy doszło do wybuchu „afery Rywina”. A gdy w końcu nastąpił
mariaż i powstała koalicja Lewica i Demokraci, z przewodniczącym Aleksandrem
Kwaśniewskim i wiceprzewodniczącym Janem Lityńskim, to koalicja ta zdołała
wprowadzić do Sejmu tylko 3, słownie: trzech posłów!
Jednak 20 lat III RP dowiodły, że ani SLD, z powodu swoich korzeni, ani środowisko
UW, które dzisiaj wegetuje na marginesie sceny politycznej jako PD, ani partia
wierna ideałom „Solidarności” nie były w stanie samodzielnie wziąć całej
puli. Chociaż wydawało się już kilkakrotnie, że jest to możliwe. Taką
szansę miał AWS w 1997 roku i SLD w 2001 roku, ale wystarczyły 4 lata rządów,
by partie te zużyły się; pierwsza do tego stopnia, że przestała istnieć.
Dopiero ta sztuka udała się PO.
Ale jeszcze w 2005 roku przez moment wydawało się, że oto nastąpi faktyczny
koniec postkomunizmu. Obie partie o korzeniach solidarnościowych deklarowały,
że po wyborach powołają koalicję, zapowiadały oczyszczenie państwa z
korupcji i doprowadzenie lustracji do końca, a także szybkie nadrobienie zapóźnień
cywilizacyjnych Polski. Gdy PO i PiS odniosły druzgocące zwycięstwo, pozwalające
na zmianę konstytucji, pomiędzy niedoszłymi koalicjantami doszło do walki na
śmierć i życie.
Ta wojna zakończyła się wielkim triumfem Platformy Obywatelskiej 4 lipca 2010
roku, zwycięstwem Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich, wspartym
z jednej strony przez Aleksandra Kwaśniewskiego, Marka Belkę, Wojciecha
Jaruzelskiego i Włodzimierza Cimoszewicza, a z drugiej strony środowiskiem
salonu warszawskiego z dawnej Unii Wolności. Skoro ani afera hazardowa, ani
katastrofa smoleńska nie były w stanie pozbawić Platformy poparcia wyborców,
to nic nie jest w stanie władzy tej partii zagrozić. Co prawda, liderzy PO i
media nadal straszą, że walka jeszcze nie została skończona, że
„wataha” nadal jest niebezpieczna i musi zostać„dorżnięta”, zgodnie z
parafrazą stalinowskiego hasła o zaostrzaniu się walki politycznej w miarę
umacniania się Państwa Zaufania i Miłości, ale tak naprawdę to już koniec
realnej opozycji i początek wielu lat rządów neoPZPR, czyli PO.
Tak oszałamiający sukces Platformy Obywatelskiej był możliwy dzięki
marketingowemu majstersztykowi.
Polegał on na syntezie trzech kluczowych elektoratów w jednej partii.
Przypomnijmy, że Platformę Obywatelska powołało trzech tenorów: Aleksander
Olechowski, ekonomista, były agent służb specjalnych PRL, we wianie wnosił
17 proc. wynik w wyborach prezydenckich i liberalne skrzydło post PZPR, Donald
Tusk, młody polityk z KLD, który dokonał rozłamu w Unii Wolności, wnosił
we wianie jej liberalne skrzydło i rewolucyjnego ducha – domagał się
likwidacji Senatu, nazywając senatorów „klasą próżniaczą”. Były
marszałek Sejmu Maciej Płażyński wnosił we wianie elektorat przywiązany do
tradycji narodowej i katolickiej, ale nie fundamentalistyczny. Powstała doskonała
synteza człowieka byłych służb i dwóch polityków wywodzących się z
„Solidarności”. Do stworzenia tego „produktu” prawa autorskie zgłasza
gen. Gromosław Czempiński, oficer służb specjalnych PRL, w III RP szef Urzędu
Ochrony Państwa. „Dość duży miałem w tym udział, w tym, że powstała
Platforma (...) Mogę powiedzieć, że odbyłem wtedy olbrzymią liczbę rozmów,
a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej
koncepcji, którą później oni świetnie realizowali (...) Z Tuskiem także
rozmawiałem” – ujawnił Czempiński 3 lipca 2009 r. w Polsat News.
Jako, że triumwiraty, jak pokazała historia, trwają raczej krócej niż dłużej,
Cezarem w tym gronie okazał się być Donald Tusk, który pozbył się obu
tenorów i poprowadził PO do zwycięstwa.
I tak to wyprowadzony sztandar PZPR znów powrócił na scenę, w nowej szacie.
PO w III RP, tak jak PZPR w PRL zdobył wszystkie narzędzia władzy i tak jak
PZPR mieści w sobie różne nurty ideowe, czasami wręcz się wykluczające,
jak nurt konserwatywny Jarosława Gowina z nurtem libertyńskim Janusza Palikota.
Teraz jeszcze doszedł nurt liberałów z SLD. Tej partii nikt nie jest w stanie
na długie lata zagrozić.
Media, a zwłaszcza media elektroniczne, nie pełnią wobec partii rządzącej
funkcji kontrolnej. Przeciwnie, zamieniły się w Wydział Propagandy PO.
Opozycji już praktycznie nie ma. SLD co prawda zdołał w wyborach
prezydenckich wyjść z marginesu, ale co najwyżej może przejąć rolę takiej
FDP w Niemczech, a więc języczka u wagi, a nie głównego rozgrywającego. PiS
na naszych oczach, za sprawą swego przywódcy, sam się „dorzyna”. Pęknięcie
tej partii wydaje się nieuchronne. Jej liberalne skrzydło przejdzie do PO, bo
tylko członkostwo w PO gwarantuje dostęp do stanowisk. Pozostanie garstka
wierna wodzowi, a PiS zamieni się w sektę.
Obie partie będą spełniać pożyteczną rolę w Sejmie. Platforma będzie używała
SLD i jej zapateryzmu jako straszaka wobec Kościoła, a PiS, jako straszak
wobec „salonu warszawskiego” i postpeerelowskich elit.
Toteż pokonać PO będzie w stanie tylko... sama Platforma.
Adam Socha, dziennikarz, publicysta.
Były zastępca redaktora naczelnego "Super Expressu", były redaktor
naczelny kilku pism w tym "Gazety Współczesnej". Obecnie dziennikarz
Polskiego Radia Olsztyn.
Platforma Obywatelska - afery, afery, afery.., - rządy przestępców czy pajaców na sznurkach?
ARTYKUŁY - tematy do przemyślenia z cyklu: POLITYKA - PIENIĄDZ - WŁADZA
Polecam
sprawy poruszane w działach:
SĄDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
Komentowanie nie jest już możliwe.