opublikowano: 06-04-2012
Suwerenność pana Arłukowicza Mirosław Naleziński
Kto wierzy w suwerenność ministra?
Bartosz Arłukowicz – polityk, lekarz pediatra, nauczyciel akademicki, kawaler Orderu Uśmiechu, sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, poseł na Sejm VI i VII kadencji; przez SLD trafił do PO i od listopada 2011 piastuje tekę ministra zdrowia w drugim rządzie Donalda Tuska. Poza ukochaną medycyną, w tym leczenie dzieci, nie zapomniał o egzystencjalnej stronie życia - zdał egzamin państwowy na członków rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa.
Ten lekko ponadczterdziestoletni pan wpisuje się w ostatnie porażki rządu premiera Tuska - obok hec z ACTA i z autostradowymi kłopotami (aferami ) oraz amatorskim podejściem do problemu naszych emerytur, p. Arłukowicz dorzucił swoje - całkowity bajzel w branży zdrowotnej, który zapoczątkowała jego poprzedniczka, pani Kopacz. Gdyby przeliczyć czas poświęcony tak przez urzędników Ministerstwa Zdrowia, dziennikarzy i zwykłych obywateli (czytanie gazet, słuchanie radia, oglądanie telewizji, dyskutowanie w kolejkach u lekarzy i w aptekach, awantury tamże oraz przeżyty stres i szok po fatalnym wdrożeniu reformy leków refundowanych, pieczątki – ich wytworzenie, stemplowanie, rozważania o ich legalności, to doliczylibyśmy się z tego tytułu setek milionów złotych strat.
Co dwa miesiące resort wydaje kolejną księgę (spis i cennik refundowanych leków), za który to bestseler zbiera coraz to gorsze recenzje. Ceny tam zawarte zmieniają się albo o grosze albo dopłaty gwałtownie spadają, po czym mniej lub bardziej odpowiedzialni urzędnicy zapowiadają w mediach kolejne retusze na (rzekomo) korzyść pacjentów. Co skandaliczne – urzędnicy, w tym minister zdrowia, kiwają głowami ze zrozumieniem, obiecują zmiany w kierunku postulatów i… albo sprawa zostaje po staremu, albo jest jeszcze gorzej. Czy ktoś policzył koszt wydawania tej księgi, ale szeroko rozumiany, czyli nie tylko koszt papieru?
I kiedy przyjeżdża do Polski znany amerykański patolog, który miałby uczciwie i suwerennie (tak sądzę) uczestniczyć w ekshumacyjnych badaniach ofiar, które zginęły (jak uważa spora część naszego społeczeństwa) w zagadkowy sposób, które miałyby być zbadane przez nie fachowca z Chin, Rosji, Korei Północnej, ale z państwa o wysokim stopniu cywilizacji, w tym o bodaj najwyższym poziomie medycyny, a przy tym jest z państwa o znikomym wskaźniku korupcji, to pan Arłukowicz podejmuje odważną... „suwerenną” decyzję?!*
A jaka to może być suwerenna decyzja pana Arłukowicza? Społeczeństwo jest zmęczone sprawą katastrofy i oczekuje od rządu przyjaznego (sympatycznego, godnego) przyjęcia każdej oferty, która miałaby przybliżyć nas do wyjaśnienia tragedii i co? Pan Arłukowicz mówi „weto!”? Nie, to byłoby mało eleganckie i nawiązujące do czasów nielubianej szlachty – on nie mówi „nie”, bo to prostackie, on w elegancki sposób podejmuje negatywną suwerenną decyzję.
O, gdyby był to starszy pan (albo i pani), po historyczno-systemowych przejściach, o wykształceniu prawniczym, niejako nestor i autorytet w dziedzinie etyki, prawa, filozofii, albo nawet w medycynie, ale w klasie niezapomnianego prof. Religi, to uznałbym jego decyzję za słuszną i suwerenną, bo głęboko przemyślaną i opartą na doświadczeniu i logice. Albo gdyby taką decyzję podjęło jakieś uznane ciało, np. Sąd Najwyższy. Ale jeden pan, którego ideowe korzenie nawiązują do walki z imperializmem, w tym amerykańskim? To gdzie jego obiektywność i suwerenność? O, jeśli morze wyrzuci jakąś stonkę na brzeg nasz ojczysty, to niech wówczas podejmie suwerenną decyzję...
Może minister zdrowia zabrałby się za konkretne suwerenne decyzje - zaoszczędzone (na referendum) 70 mln zł niech zaproponuje wydać na operacje, które są niezbędne do przeżycia i wyleczenia naszych obywateli, bo głupawe prawo nie pozwala dotować ich z naszych wspólnych podatków. Skandalem są ogłoszenia rodziców, którzy żebrzą na operację dla swego dziecka, bo nie mają kilkudziesięciu tysięcy złotych – a jaką kasę biorą wszyscy pracownicy zajmujący stanowiska w resorcie zdrowia, w tym fachowcy od rozdzielania pieniędzy na takie operacje? Tu ów minister (pediatra i laureat Orderu Uśmiechu!**) niech zaskoczy nas swą suwerennością i odwagą. Niech ogląda interwencyjne programy dotyczące idiotyzmów panujących w jego resorcie (utrata refundacji, brak pomocy dla chorych wymagających natychmiastowej decyzji z pieniędzmi w tle, przekroczenie pewnego wieku i odebranie funduszy albo odwrotnie – wiek jeszcze zbyt niedojrzały). Czy jest drugi taki kraj w Europie, w którym byłoby aż tyle dziwactw i głupot, choćby w omawianej branży?
Podobno rząd obiecał, że przyjmie każdą pomoc z zagranicy, która miałaby przyczynić się do rozwikłania smoleńskiej zagadki. Jeśli to prawda, to czy suwerenny min. Arłukowicz znał tę obietnice? A jeśli znał, to co z jego współpracą ze swoim rządem, co z etyką, co z opinią społeczeństwa? Nie obchodzi go - „co ludzie powiedzą”? Swoją suwerennością, pan Arłukowicz wypowiedział warunki współpracy z rządem (nie uznał obietnicy rządu za godną podstawę do podjęcia decyzji) i z Narodem (odrzucił logiczne rozwiązanie nawiązujące do idei przyjaznego państwa), zatem jego tzw. suwerenność nadaje się wyłącznie do omówienia w dziedzinie gastrologii i to całkowicie finalnej.
Chyba że coś poplątał pan Gowin, minister sprawiedliwości, który - być może - niewłaściwie zastosował określenie „suwerenność”? Może się przejęzyczył? Kiedyś Polacy walczyli o suwerenność swego państwa, a teraz będziemy walczyć z niejawnymi ministrami, którzy cichaczem wydają suwerenne decyzje, które są ujawniane przez innych ministrów podczas rozmów na tematy wszelakie?
* - minister sprawiedliwości, Jarosław Gowin, ujawnił, że to min. Arłukowicz suwerennie nie zgodził się na udział prof. Michaela Badena w sekcjach zwłok śp. Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki
** - dzieci to wzruszające istotki i chwytające za serce; niejeden polityk już głaskał dzieci po główkach, aby usympatycznić swój zbyt surowy imaż
PS Co się dzieje w tym rządzie? Nazajutrz min. Arłukowicz zaprzeczył, jakoby sprzeciwił się, by przy ponownej sekcji zwłok Przemysława Gosiewskiego asystował amerykański patomorfolog prof. Michael Baden. Odpowiedzialnością za odmowne rozpatrzenie wniosku pani Gosiewskiej obciążył go wcześniej min. Gowin wypowiedzią - „To była suwerenna decyzja ministra Arłukowicza. Zresztą, uzasadniona przez niego na posiedzeniu rządu”. Dwie wersje (i to skrajnie odległe!) w tak prostej sprawie nie przysparzają chwały rządowi, którego ministrowie powinni być bardziej logiczni, uczciwi i wiarygodni, niż przeciętni obywatele III RP.
Mirosław Naleziński
Jak pech to pech
Ludziska miewają rozmaite pechy; niektóre z nich można spotkać tylko jeden raz, z innych można nawet się pośmiać...
Zbliża się godzina 7:20 trzeciego kwietnia 2012. Na przystanku pod auspicjami „Na żądanie” gromadzi się tłumek, głównie uczniów – razem 10 osób. Autobus nadjeżdża punktualnie i raźnie pomyka ku centrum Gdyni. Zwykle ktoś z gromadki macha ręką, zaś z autobusu wysiadają uczniowie pobliskiej szkoły budowlanej. Jednak pechowe wyjątki zdarzają się wszędzie i… tym razem się wydarzył – nikt nie machnął dłonią i nikt z wnętrza pięknego merca nie chciał wysiąść. Prawdopodobieństwo, że nikomu nie drgnie kończyna górna przy wiacie a jednocześnie nikt nie wciśnie odpowiedniego przycisku (o tej ruchliwej porze) jest nikczemnie małe, ale jednak większe od zera...
Kierowca zgrabnie i z wigorem przemknął, bez zbaczania do zatoczki, i można było mu jedynie pomachać na pożegnanie albo pokazać kciuk uniesiony ku górze za całkiem udany żart poprimaaprilisowy. Szczęki obywatelom opadły i – nie dowierzając jeszcze pechowi – postanowili kwadrans poczekać na kolejny autobus tudzież rozeszli się, poszukując innych połączeń w ten słoneczny, choć jeszcze mroźny wtorkowy poranek, Wielkiego Tygodnia.
Wielki szacun dla kierowcy prowadzącego ten autobus! Nie wiadomo, czy pierwszy raz jechał tą trasą i być może sądził, że cały tłumek wyczekuje pojazdu innej linii (w końcu nie musiał wiedzieć, że przez najbliższe kilkanaście minut żaden pojazd innej linii nie przejedzie) i do chwili obecnej nawet nie wie, że niezatrzymanie jego wehikułu zirytowało rozczarowanych pasażerów. A może doskonale wiedział, że to na jego autobus wszyscy czekają, ale – skoro łapkami nikt nie zamachał – to społeczeństwo powinno nauczyć się porządku. Pewnie to drugie – uśmiechnął się pod nosem, być może wewnątrz karoserii podróżni zaszumieli z dezaprobaty lub ze zdziwienia albo i z zadowolenia (w końcu ich koledzy na przystanku zostali jakoś wystawieni do wiatru, który wzmógł się podczas mijania wiaty i coś się w końcu ciekawego z rana dzieje), zaś sam kierowca będzie miał co opowiadać na rodzinnym spotkaniu podczas zbliżających się świąt, w trakcie których dowie się z mediów, z kazania lub właśnie od sympatycznej rodziny, że Polacy powinni być coraz przyjaźniejsi wobec siebie, bo nie regulaminy i nie ślepe przestrzeganie prawa jest w życiu najważniejsze.
To prawdziwy skarb - posiadanie takiego regulaminowego pracownika. Tyle szczęścia nie mieli pasażerowie rosyjskiego samolotu, który rozbił się poprzedniego dnia, tuż po starcie, bowiem podobno (podobno, bo niektórzy wykluczają tę hipotezę) zapomniano odmrozić skrzydła. Podobna tragedia wydarzyła się tuż po starcie z lotniska w Waszyngtonie, podczas wyjątkowo wówczas śnieżnej zimy.
13 stycznia 1982 oblodzenie samolotu Boeing 737 stało się przyczyną katastrofy lotniczej – po niecałej minucie od startu ze stołecznego lotniska, samolot uderzył w most na Potomaku zabijając 4 kierowców oraz - chwilę później - 74 osoby w zatopionej maszynie. Przeżyło tylko 5 osób uratowanych z lodowatej rzeki. Stwierdzono winę pilota, który wystartował pomimo oblodzenia kadłuba. I tu jest problem – dlaczego w drogich i skomputeryzowanych samolotach nie ma automatycznych procedur uniemożliwiających start, jeśli najważniejsze warunki nie są spełnione?
Prawdopodobnie wielu kierowców i pilotów, także pasażerów, wykonuje swoje czynności zgodnie ze swoją wiedzą, rutyną, doświadczeniem, zwyczajami, ale przychodzi moment, w którym nakłada się kilka przypadków na raz i z jakiegoś powodu system prawidłowo nie działa albo nie działa w spodziewany, przez niektórych, sposób. Pół biedy, jeśli to tylko nieporozumienie z kierowcą gdyńskiego autobusu „133” (nie pomachali, a on - dlaczegóż nie mielibyśmy mu wierzyć - uznał, że nie są zainteresowani tym kursem), ale jak to się skończyło dla pasażerów boeinga? A przecież (z zeznań to wynika) oni, choć laicy, podczas startu zdawali sobie sprawę ze zbyt długiego rozbiegu, z niedostatecznej prędkości podczas startu, a nawet z zalodzenia kadłuba. Nie mieli możliwości, ale gdyby mogli, to wykrzyczeliby swoje wątpliwości pilotom, aby wstrzymali odlot, jednak czy oni by ich posłuchali? Laikowi może się wydać również dziwne, że skoro starty odbywały się przy skrajnie niekorzystnej pogodzie, to dlaczego wieża kontrolna nie zadała pytania załodze w kwestii ponownego (po pierwszym oczyszczeniu samolot nadal oczekiwał w kolejce na odlot, ponownie obrastając śniegiem) oblodzenia? Mogli także przejąć inicjatywę i uruchomić swoich kontrolerów, którzy daliby zgodę na start po oczyszczeniu z lodu i śniegu.
Ludziska miewają rozmaite pechy; niektóre z nich można spotkać tylko jeden raz, z innych można nawet się pośmiać...
Więcej:
Komentowanie nie jest już możliwe.