opublikowano: 26-10-2010
Media w Polsce i na świecie - sierpniowy cykl krytyczno-informacyjny Mirosława Nalezińskiego
Czy "Gazeta
Prawna" złamała prawo?
Trwa dyskusja na temat - ileż to można
zacytować z jednego portalu i przenieść na inny z dozą omówień i krytyki.
Pod koniec lipca 2010 w internecie
zamieszczono artykuł pt. "Studentka szuka pana. Musi mieć sto tysięcy
rocznie". Autorka artykułu przywołuje zapis z portalu SzukamMilionera.pl
- "Czy komuś to się podoba, czy nie, tak zwany sponsoring staje się częścią
współczesnej kultury i obyczajowości" i porusza ciekawy a dość szokujący
problem ładnych panien szukających bogatych panów (co trąca seksizmem,
ponieważ odwrotnej sytuacji nie przewidziano; więcej - społeczeństwu raczej
ta nierównoważna sytuacja jawi się jako normalna i to od... tysięcy lat; to
odwrotna a rzadsza sytuacja jest postrzegana jako udziwnienie).
Z niewybrednych (jak przystało na
anonimów) komentarzy wpisanych przez użytkowników wynika, że te
sponsorowalne panie, które tam zamieszczają swoje oferty, to (najoględniej je
tam określono) dziwki, tyle że działające w bardziej eleganckim świecie
sponsoringu, który u nas jest uważany już również za zjawisko społeczne.
Od prostytucji sponsoring różni się tym, że o ile w agencji towarzyskiej nie
ma możliwości wyboru klienta, o tyle sponsorowana pani wybiera sobie oferty od
panów i zawiera umowę. Ten ciąg określeń można kontynuować w kierunku
tezy - "wyższą formą cywilizowanych kontaktów damsko-męskich jest
konkubinat, a najwyższą - małżeństwo".
Po kliknięciu na fotkę zamieszczoną
w artykule, otrzymujemy podgląd na konkretne wizerunki. Trudno powiedzieć, czy
te panie to istotnie kurtyzany, czy "nowoczesne", czyli
"wyzwolone" a może i nawet damy (w tradycyjnym znaczeniu), jednak z
pewnością nie dały autorce zgody na publikację swego wizerunku, zwłaszcza
że sponsoring wymaga dyskrecji, co przecież sama autorka zauważyła! Na użytek
ewentualnych sporów sądowych, należałoby tu stwierdzić, że owe panie wyglądają
na zacne i wielce cnotliwe niewiasty, zwłaszcza że tamże określone są
jako... Księżniczki (panowie zaś przedstawiani są jako... Milionerzy; jakież
to romantyczne i... konkretne).
Samo uczestniczenie na dyskretnym
portalu to jedno, zaś ujawnienie tego w bardziej masowych mediach, to całkiem
coś innego i należałoby jednak (wzorem zasłaniania oczu i skracaniem danych
do inicjałów) również i tu przedsięwziąć podobne środki zaradcze, aby
panie nie czuły zbytniego dyskomfortu, jeśli ktoś tam - z rodziny lub
znajomych - zajrzy... Tym bardziej to jest dziwne, że autorka jest z...
"Gazety Prawnej", czyli albo redakcja (i jej prawnicy) jest pewna, że
jej artykuł z zacytowanymi fotkami (i wizerunkami) jest zamieszczony zgodnie z
prawem i zasadami etyki dziennikarskiej, albo nikt tego nie sprawdził i jednak
przekroczono ramy prawne oraz etyczne. Być może, że wiele z tych pań planuje
sobie ułożenie życia w sposób niekoniecznie cnotliwy, ale nie życzą sobie,
aby pokazywano je zbyt dokładnie w internecie, przy czym może się wydarzyć,
że inne media, w tym papierowe, także skopiują artykuł wespół z fotkami,
podając dokładne linki. A to już grozi procesami o wysokie odszkodowania!
Prawdopodobnie, gdyby kilka pań złożyło,
modny teraz, zbiorowy pozew przeciwko "Gazecie Prawnej" i jej autorce
oraz przeciwko innym mediom, które pójdą tym tropem, to miałyby one dużą
szansę na wygranie sporych pieniążków. Powinni to uczynić adwokaci w ich
imieniu, bowiem materia jest dość delikatna i raczej żadna z tych pań nie
zechciałaby publicznie występować przed kamerą, choć i to nie jest
wykluczone (pamiętamy BigBrothera i panią rozpoczynającą tam telewizyjną
karierę od bliskiego kontaktu?).
Trochę to osobliwe, że z jednej
strony "Gazeta Prawna" zamieszcza taki denuncjacyjny artykuł i zbiera
pochwały za dostrzeżenie tematu, zaś... Otóż w zeszłym roku, jakiś mało
znany dziennikarz skopiował dowcipy (łamiące regulamin!) niektórych użytkowników
z portalu bodaj NaszaFerajna. Omówił je na innym portalu oraz przesłał do
ministerstwa (cytaty tylko z inicjałami), które powinno mieć pieczę nad
akademicką młodzieżą i nad jej nauczycielami - okazało się, że jedna z
krytykowanych użytkowniczek prowadzi wykłady na uczelni. Wspomniana wykładowczyni,
która ponadto publicznie i fałszywie oskarżyła go, że ma parę kont, z których
(tych dodatkowych) ją znieważa, udała się do swojego prawnika i na policję
oraz do paru... sądów, gdzie twierdziła, że dowcipy te zostały omówione w
sposób nieuprawniony i zmanipulowany.
Także admin NaszejFerajny zwracał
uwagę na ten aspekt uważając, że jeśli ktoś się u nich wypowiada, to nieładnie
jest omawiać te teksty na innych portalach*. Jednak admin nie wypowiedział się
na temat wulgarności żarcików, które są do dzisiaj i oczywiście łamią
regulamin NaszejFerajny oraz nie wyjaśnił, czy można krytycznie omawiać niewłaściwe
zachowania, generowane na NF przez niefrasobliwych użytkowników, no i co z
sama pisarką, która pomawiała i manipulowała przy cytacie.
Sąd (jedna osoba!) uznał, że pisarka
zeznała prawdę o posiadaniu paru kont przez pismaka, pominął zaś jego oświadczenie,
że ma tylko jedno konto na NaszejFerajnie, wobec czego szybko załatwił sprawę
cywilną - nakazał przeprosić panią, skasować z internetu wszystkie rzekomo
ją urażające artykuły i zapłacić tylko niecałe 300 europów (zamiast żądanych
paru tysięcy). Od oceny jednej osoby zależy los całego procesu? To równie
dobrze mógł rzucić monetą!
Trudno zatem ocenić, gdzie leży
granica informowania społeczeństwa o bulwersujących sprawach. Mocniejsze
media mogą więcej, amatorzy mniej albo i nic. Sędzia ogląda telewizyjne
programy interwencyjne, kiwa głową w zadumie - co to za dziwne rzeczy dzieją
się w Polsce, do tego nie zauważa ewidentnego przekroczenia prawa w wykonaniu
"Gazety Prawnej", idzie do roboty, czyli do gmachu sądu, i wydaje
wyrok skazujący dziennikarza, który nie popełnił żadnego infoprzestępstwa.
A że o wyroku felietonista dowiedział się po paru miesiącach od zapadnięcia
i uprawomocnienia się wyroku, przeto możliwie niezwłocznie złożył apelację,
którą jednak odrzucono z powodu... przekroczenia przewidzianych prawem terminów.
To niby jak miał dotrzymać? Czy mamy jakiś kabaret, który by tę historię w
skecz przeistoczył?
Facet nie jest prawnikiem i mógł nie
znać prawa (może rzeczywiście powinien zapłacić pisarce życzone 6 tysięcy
europów?), ale "Gazeta Prawna"?! Przecież tam pracują fachowcy i
znawcy prawa. Jeśli oni jednak mogą publikować i omawiać dane skopiowane z
innych portali, to może ten facet także mógł i pisarka powinna zrezygnować
z pozwów, zwłaszcza że sfałszowała podpis zamieniając jedno nazwisko na
inne ( przyznała się, co sąd wszakże zbagatelizował!)? Natomiast
"Gazeta Prawna" posunęła się znacznie dalej w linkowaniu i
ujawnianiu, bowiem podała wizerunki pań bez zasłoniętych ocząt, a nawet jeśli
by to uczyniła, to każdy (po wejściu na portal dla milionerów wg podanego
linku) i tak zobaczyłby pełną galerię urodziwych Polek, które oczekują na
swojego zamożnego księcia na białym koniu, czyli (współcześnie) w...
superaucie.
Reasumując - gdyby uznać, że wyrok
na dziennikarza jest wzorcowy i sprawiedliwy, to "Gazeta Prawna"
powinna mieć wyrok wielokrotnie bardzie dotkliwy. A jeśli gazeta ta nie popełniła
przestępstwa**, to co z wyrokiem na pismaka?
Podobieństwo do niektórych osób
jest przypadkowe
* - gdyby uznać rozumowanie za słuszne, to media nie
powinny pokazywać nam afer z profesorem seksuologii (oraz innych podstępnie
nagrywanych skandali), brytyjskiego księcia (wystąpił w hitlerowskim
mundurze), także wyspiarskiej księżnej Yorku (zaoferowała reporterowi, że
za 500 tys. funtów zorganizuje spotkanie ze swoim byłym mężem), no i omówiony
artykuł "Gazety Prawnej" powinien być skasowany już na etapie
pisania w redakcji
** - moim skromnym zdaniem jednak przesadziła z
ujawnianiem, zatem popełniła
W
Polsce niższe kary niż w Stanach
Porządek musi być - jak mawiają
nasi zachodni sąsiedzi. Za zniesławienie w internecie w Stanach można iść
na wiele lat do więzienia... To lepiej jest u nas!
W marcu tego roku, niejaki Anthony
Graber (amerykański sierżant Gwardii Narodowej) wybrał się na przejażdżkę
motocyklem po stanowej szosie. Swoją podróż postanowił sfilmować kamerą
wmontowaną w kask. Podczas jazdy sierżanta zatrzymał policjant (w cywilu),
bowiem rajdowiec przekroczył prędkość. Nagranie wycieczki i spotkania z władzą
umieścił na YouTube i w ten sposób nieźle sobie ów Graber... nagrabił.
Policja przeszukała mieszkanie
winowajcy i skonfiskowała komputery a onże spędził dobę w areszcie. Teraz
grozi mu... 16 (szesnaście!) lat więzienia za nagranie policjanta bez jego
zgody i upublicznienie jego wizerunku.
No i rozpętało się - zaczęła się
ogólnoamerykańska dyskusja na temat "czy można nagrywać policjantów?".
Komitety zajmujące się prawami człowieka twierdzą, że nagrywanie
funkcjonariuszy nie jest przestępstwem. Argumentują, że gwardzista został
ukarany za ujawnienie uchybień w zachowaniu funkcjonariusza, który wyjął broń
bez wcześniejszego poinformowania, że jest z policji.
Twarde prawo, ale prawo, jak mawiają
zwolennicy silnego prawa. A jak władzy ktoś nadepnie na odcisk, to wiadomo...
Skoro facet złamał prawo, to powinien bez protestu udać się do wskazanego
ogrylowanego ponurego obiektu. W końcu kto jak kto, ale oficer Gwardii
Narodowej powinien znać prawo obowiązujące w USA, szanować je i przestrzegać,
a nie sobie robić szopki z ichniej Temidy i z policji!
Podobną nieznajomością prawa popisał
się pomorski pismak. Wlazł na portal NaszaFerajna, podyskutował sobie z
inteligentną młodzieżą akademicką, także z absolwentami, w tym z
nauczycielem akademickim. Zaskoczony zamieszczanymi tam wulgarnymi dowcipami,
skopiował je bez zgody zainteresowanych osób, omówił kilka z nich i przesłał
do instytucji odpowiedzialnych za rozwój (chyba nie tylko naukowy) młodzieży
oraz zamieścił na innym portalu. Kiedy doktoryzujący się uczelniany wykładowca
zwiedział się, że zostały tam zamieszczone owe żarty, zażądał od admina
skasowania ich, bowiem nie wyraził zgody na ich omówienie oraz na publikację
danych osobowych. Owszem, artykuł zawierał dane, ale sprowadzone do inicjałów
użytkowników, choć w komentarzach istotnie poleciały nazwiska. Admin skasował
bulwersujący artykuł, który został jednak opublikowany na innych portalach
(ale tylko z inicjałami).
No to pisarz (wzięty autor książki o
księgowości) zapowiedział wizytę u swojego prawnika, z którym udał się na
policję oraz do paru sądów.
Dziennikarz wcześniej uczciwie
uprzedził, że zbiera materiały do ciekawego artykułu i nikt nie zgłaszał
pretensji; więcej towarzystwo szydziło z niego, zaś pewien inżynier obrazowo
(analnie) i fonicznie (muzycznie) go opisał - "z niego dziennikarz, jak z
koziego anusa/anusu trąba", przy czym słowo łacińskiego pochodzenia
perfekcyjnie spolszczył, streszczając zagadnienie również w czterech
literach.
W połowie grudnia 2009 zapadł wyrok -
wścibski felietonista powinien przeprosić pisarza za krytyczne artykuły,
skasować je z blogosfery i może się cieszyć, że zamiast 20 tys. zł zadośćuczynienia,
ma uiścić tylko niecały tysiąc. To nic w porównaniu z amerykańskim
wyrokiem.
Przy okazji parę sądowych
ciekawostek... Pisarz pomówił pismaka o posiadanie dodatkowych kont na
NaszejFerajnie, z których go obrażał i sąd dał mu wiarę. Pisarczyk w
ramach wicia się, parokrotnie słał oświadczenia, że na NF miał tylko jedno
konto, jednak sąd (w ramach równości stron) nie wziął tego pod uwagę albo
może i wziął - po prostu jednoosobowo sąd pod auspicjami Orła w koronie
uznał, że jeden mówi prawdę, zaś drugi kłamie. W końcu sędzia skończył
studia, ma praktykę i cieszy się społecznym zaufaniem, zatem to przecież
oczywiste, że ma rację, nawet gdyby miał rzucić monetą albo gdyby poparł
obywatela twierdzącego, że Ziemia jest płaska (jak niektóre rozumki). W końcu
sędziowie są niezawiśli i nie można podważać ich wyroków. Pisarz
wprawdzie przerobił (sfałszował) podpis w komentarzu na NF, ale zrobił to z
"uczciwych pobudek" i sąd uznał to za "omyłkę" (przecież
każdy ma prawo do drobnych błędów). Niezręcznie byłoby teraz przyznać się
do błędu, że obwiniony miał tylko jedno konto, bo to spowodowałoby, nie
tylko przyznanie, że sąd popełnił duży błąd i że wyrok jest makulaturą,
ale sąd musiałby dodatkowo pociągnąć pisarza do odpowiedzialności za sfałszowanie
podpisu (bo już nie byłaby to "omyłka"), a na to póki co nie ma
zgody, ani sądownictwa polskiego, ani pisarza, ani jego mecenasa. To oznaczałoby,
że sąd w tej sprawie stoi mocno na nogach, jak kiedyś socjalizm stał na
glinianych (póki się nie wywrócił), zatem sędzia błędnego wyroku będzie
bronił, jak Ludowe Wojsko Polskie kiedyś broniło socjalizmu, czyli jak
niepodległości.
Do tego dochodzi spora grupa uczestników
różnych forów, dla których wyrok niezawisłego jednoosobowego sądu jest święty,
zatem nie można ich zawieść - byliby wszak zaszokowani, gdyby okazało się,
że popierali pisarza, który publicznie a niesłusznie zarzucił człowiekowi
nieuczciwość (posiadanie paru kont) i sfałszował jego podpis? Trudno byłoby
się im pozbierać i zrozumieć, że popierali pieniacza, który już trzy sądy
zatrudnił w swojej sprawie. Co ciekawe, ludziska, które na forach wyrażają
ślepe (wręcz fanatyczne) poparcie dla wyroku niezawisłego sądu, z pewnością
nie uznają wyroku innego sądu - przecież co do wyroku moskiewskiego sądu w
sprawie Katynia mają inne zdanie, czyli z nim się nie zgadzają, więc
hipokryzja i patriotyzm pozwalają im trwać na swoich dotychczasowych
pozycjach...
Ale należy docenić polskie prawo - w
USA gościowi grozi 16 lat, zaś u nas nie było mowy o żadnej odsiadce. Sąd
nawet był tak uprzejmy, że nie chciał stresować dziennikarza, zatem ani nie
poinformował go o terminie planowanego wydania wyroku, ani nie przesłał mu żadnej
informacji na ten temat po jego zapadnięciu. Chęć uchronienia go przed osłupieniem
jednak i tak spełzła na niczym, bowiem w innym sądzie (pisarz po sprawie
cywilnej nabrał wigoru i postanowił pozmagać się w... karnych szrankach)
pismak dowiedział się o przegranym procesie dopiero po 120 dniach od zapadnięcia
wyroku i przeżył jednak szok! Apelacja nie dała efektu - odrzucono ją z
powodu wniesienia po terminie. Teraz (po zażaleniu) polscy prawnicy zastanawiają
się, w jaki sposób wyjaśnić znaczenie frazy "po terminie" w
aspekcie braku informacji o zakończeniu procesu. Ale nawet jeśli nazwiemy ich
waranami, to przecież nikt nie pójdzie za to do więzienia (patrz nazewnictwo
stosowane choćby wobec Prezydenta RP) a przecież można się cieszyć, że nie
żyjemy w Stanach, bo tam to dopiero dano by redaktorkowi popalić!
Na YT pokazano filmik, na którym cywil
zatrzymuje motocyklistę i podchodzi do niego z bronią palną. W odwecie
zirytowany właściciel ścigacza zamieścił fabułkę w internecie. Powinien
zamazać mu twarz? Owszem, ale co jest większym przewinieniem - niezamazanie
twarzy, czy akcja z użyciem broni i to po cywilnemu? A gdyby jadący obok
kierowca (kolega albo inny policjant) pomyślał, że to napad i strzeliłby do
tajniaka?
A w Polsce? Pisarz zamieścił kilka
dowcipów (w tym seksistowski, gejowski i dziwkarski), pokpił sobie z przysięgi
studenckiej, był przychylny wulgarnej młodzieży w walce z nawiedzonym
pismakiem (który naiwnie życzył sobie i innym, aby przestrzegano regulaminu
na NaszejFerajnie), w dwóch sądach (a w trzecim przygotowuje komornika do
finansowej akcji) toczy bitwy z krytykiem jego czynów pod sztandarem swej godności
i ma w internecie stadko swoich zwolenników, którzy są przekonani, że
dziennikarz dogryzał ich koledze z lewych kont. No to niech winny amerykański
gwardzista idzie choć tylko na dychę do pudła, zaś polski przestępca (wyrok
jest póki co prawomocny) niech się cieszy, że urodził się pomiędzy Odrą a
Bugiem i że go raczej nie zamkną. I gdzie jest lepiej? Nie spieszmy się tak
do wyjazdów za ocean...
Ciała
ofiar powinny być natychmiast w Polsce!
Najpierw minister zdrowia, Ewa Kopacz,
publicznie zapewniała, że polscy patomorfolodzy uczestniczyli w oględzinach i
sekcjach zwłok. Okazało się jednak, że to nie była prawda.
I żeby po całej katastrofie była to
tylko jedna jedyna "nieścisłość"... Niestety, to czubek góry
lodowej, który sprzyja wszelkim teoriom spiskowym. Nawet tzw. przeciętni
ludzie, którym daleko do ekstremalnych domysłów, coraz częściej łapią się
na rozważaniu szokujących hipotez. A z upływem czasu rozterek będzie coraz
więcej, jak w przypadku katastrofy u brzegów Gibraltaru.
Prawdopodobnie złamano także
procedury pochówku, ponieważ medialne pogrzeby ofiar samolotowej katastrofy
nie powinny odbywać się przed wykonaniem sekcji zwłok lub oględzin oraz
przed otrzymaniem protokołów* z ich wykonania. Jest tak wiele niedomówień,
że to już nie trąca zwykłą żenadą, lecz wielkim skandalem i to międzynarodowym!
Prawdopodobnie ktoś w końcu sporządzi listę wszystkich niedopatrzeń (i to
najłagodniej określając).
Największym błędem było
przewiezienie wszystkich zwłok (oprócz ciała Prezydenta RP) do Moskwy.
Samolot po wystartowaniu ze Smoleńska powinien wziąć kurs na Warszawę. Ileż
mniej byłoby niedomówień i kłopotów. O ileż niższe byłyby koszty! Może
to nieelegancko o tym wspominać, ale gdyby porównać wszystkie poniesione
koszty badań w Moskwie z kosztami w Warszawie... Świadkowie musieli udać się
(niektórzy parokrotnie) do Moskwy, aby tam rozpoznawać szczątki swoich
bliskich oraz zeznawać. Do tego koszty hoteli, tłumaczy i całej logistyki.
Nawet nie jest ważne, jakie koszty poniosła polska strona, a jakie rosyjska,
bo to całkiem inna sprawa, choć im większe koszty ponieśli nasi słowiańscy
bracia, a nie zgłoszą się do nas z prośbą o ich uregulowanie, tym większe
będzie poczucie łaskawości z ich strony wobec nas, co nie daje nam poczucia
wysokiego poziomu komfortu psychicznego.
Gdyby wszystkie ofiary przywieziono do
naszej stolicy, zamiast do rosyjskiej, to mielibyśmy tu, na miejscu, wszelkie
sprawy rozwiązywane wg naszych procedur - sekcje, oględziny, przesłuchania i
protokoły w naszym języku, gromadzenie rzeczy osobistych itp. Iluż niedomówień
by uniknięto. A teraz latami będą powstawały legendy i teorie spiskowe.
Skoro (należy tak sądzić) nie jest to w interesie polskich władz, jak też
rosyjskich, to dlaczego nie dogadano się w tej sprawie? Wystarczyło, aby jedna
ze stron przedstawiła taki pomysł oraz aby druga strona zgodnie nań przystała.
Powoływanie się na rozmaite
konwencje (że procedury międzynarodowe wymagały badań zwłok w państwie, w
którym wydarzyła się katastrofa) jest raczej nieporozumieniem. Wszelkie
przepisy są po to, aby ich przestrzegać w sytuacji konfliktowej, czyli przy
rozbieżności poglądów, kiedy to obie zainteresowane strony nie mogą lub nie
chcą dojść do porozumienia. Wówczas prawnicy sięgają po międzynarodowe
przepisy i dokładnie je analizują i... przestrzegają. Jednakże najczęściej
wszystkie umowy mają klauzule, że strony mogą odstąpić od przewidzianych
czynności, skoro obu stronom to odpowiada.
Co na to Konwencja o międzynarodowym
lotnictwie cywilnym, podpisana w Chicago 7 grudnia 1944, w szczególności załącznik
13 - "Badanie wypadków i incydentów statków powietrznych"?
W "Postanowieniach ogólnych"
czytamy -
3.2 Państwo miejsca zdarzenia podejmuje wszystkie niezbędne
środki w celu zabezpieczenia dowodów rzeczowych i zapewnienia niezawodnej
ochrony statku powietrznego oraz wszystkiego, co się na nim znajduje, przez
czas potrzebny do przeprowadzenia badania. Zabezpieczenie dowodów rzeczowych
polega na podjęciu środków zabezpieczających poprzez fotografowanie lub przy
użyciu innych odpowiednich metod, celem zachowania tych dowodów, które mogą
być wycofane, uszkodzone, zagubione lub zniszczone. Ochrona polega na
zabezpieczeniu przed dalszym uszkodzeniem, dostępem osób postronnych, kradzieżą
i zepsuciem.
5.10 Państwo prowadzące badanie uznaje konieczność
koordynowania działań przewodniczącego zespołu prowadzącego badania i organów
sądowych. Szczególną uwagę poświęca się dowodom rzeczowym, które, jako
mające zasadniczy wpływ na powodzenie badania, powinny być niezwłocznie
zarejestrowane i poddane analizie, takiej jak badanie i identyfikacja ofiar oraz
odczyt zapisów rejestratorów pokładowych.
6.2 Państwo nie rozpowszechnia, nie publikuje i nie
dopuszcza do wykorzystywania projektu raportu lub jakiejkolwiek jego części
lub innych dokumentów, otrzymanych w trakcie prowadzenia badania wypadku lub
incydentu, bez oficjalnej zgody Państwa prowadzącego to badanie, z wyjątkiem
tych przypadków, kiedy takie raporty lub dokumenty były już opublikowane lub
zostały podane do publicznej wiadomości przez wyżej wymienione państwo.
Niestety, Rosjanie nie dochowali szczególnej
staranności w sprawowaniu ochrony przed dostępem osób postronnych (p. 3.2),
co jest dość zaskakujące, zważywszy, że lotnisko jest wojskowe, zaś każdy,
kto zna mentalność rosyjskich wojskowych, wie, że dostęp do obszarów
kontrolowanych przez armię, jest pod specjalnym nadzorem (zresztą nie tylko u
nich - jeszcze parę lat temu, w turystycznym centrum Gdyni, nie wolno było
fotografować gmachu Dowództwa Marynarki Wojennej, który znajduje się
nieopodal okrętu muzeum "Błyskawica"...).
Aby przyspieszyć odczyty z czarnych
skrzynek (p. 5.10), można było niezwłocznie wykonać w Rosji kopie i wówczas
sensacyjne dialogi, które pomału są teraz ujawniane przez polską stronę, byłyby
już dawno znane (zamiast kolejnego, "szeregowego", odczytywania, można
było pracować w obu państwach jednocześnie, czyli "równolegle",
zatem mamy do czynienia z organizacyjnie nieracjonalnym podziałem pracy).
Polska strona ujawniała odczyty
czarnych skrzynek otrzymane od Rosjan, choć nie otrzymaliśmy od nich na to
zgody, co jest złamaniem omawianej konwencji (p. 6.2).
Najpoważniejsze uchybienia były
jednak związane z identyfikacją ofiar (p. 5.10). Znacznie taniej i sprawniej
oraz bez zbędnych animozji (w tym naszej krytyki strony rosyjskiej) byłoby
przeprowadzać wszelkie procedury w Polsce, po natychmiastowym przywiezieniu
szczątków do Warszawy. Szkoda, że rządy obu państw nie przewidziały, że będą
jednak kłopoty, niechęć i że odrodzi się zadawniona niechęć Polaków do
Rosjan, zwłaszcza w aspekcie już dwóch Katyniów (1940 i 2010), zatem błędem
politycznym (i to przewidywalnym!) była identyfikacja w Moskwie, nie zaś w
Warszawie. Ponieważ gospodarzem śledztwa jest strona rosyjska, przeto ona
powinna nie tylko przewidzieć animozje, ale oczywiście to ona (jako gospodarz)
powinna wystąpić z propozycją przewiezienia zwłok do Polski. Nic Rosjanom by
nie ubyło, gdyby byli w Warszawie obserwatorami podczas identyfikacji. No i
mielibyśmy dawno protokoły* dotyczące oględzin, i to od razu w naszym języku.
A stosunkowo częste wizyty** naszego
ministra spraw wewnętrznych (i administracji) w Moskwie wynikają z
niedogadania się z Rosjanami w wielu sprawach, które podobno miały być
wzorowo prowadzone. To upokarzające, że nasz minister puka do tamtejszych
drzwi, aby wydostać dokumenty, które powinny być przesłane bez zbędnego ociągania.
Można zastanowić się, czy wynika to z rosyjskiego bałaganu, czy z chęci
przeciągnięcia naszego wysokiego urzędnika pod tak zwanym kilem, aby skruszał
(i Polska wespół z nim). To, co przywozi nasz minister, powinien dostarczyć
specjalny kurier, choćby poczty dyplomatycznej.
Gdyby tak koszmarna katastrofa
przydarzyła się amerykańskiemu samolotowi w Polsce, to niezależnie od
konwencji, oba rządy doszłyby do rozsądnego i dla całego świata zrozumiałego
wniosku - wszystkie ciała ofiar byłyby niezwłocznie przewiezione do Stanów,
choćby po to, aby uniknąć dalekiego przelotu rodzin (trauma, koszty, kłopoty
językowe) w celu identyfikacji i zeznań. I z pewnością rozbity samolot byłby
badany przy współudziale strony amerykańskiej.
* -
protokoły z identyfikacji ofiar nie dotarły do dzisiaj (10 sierpnia 2010) i
nie wiadomo, kiedy zostaną dosłane, co jest osobnym skandalem (prawdopodobnie
minister ponownie będzie po nie leciał), co jedynie dowodzi, że ciała ofiar
powinny być przewiezione do Polski natychmiast po tragedii!
** - 9 sierpnia 2010 media podały -
"Kolejnych 11 tomów akt śledztwa smoleńskiego trafi do Polski. Na
polsko-rosyjskim spotkaniu ustalono, że wśród przekazanych materiałów będą
protokoły oględzin zwłok i miejsca katastrofy z dokumentacją fotograficzną.
Na razie nie wiadomo, kiedy dojdzie do przekazania akt". W jaki sposób można
nam wytłumaczyć, że tego typu dokumenty muszą być tworzone całymi miesiącami,
skoro wiadomo, że dochodzenie ma priorytet w obu państwach? Mało tego -
przecież fotografie i protokoły zostały już dawno wykonane, zatem skąd owo
opóźnienie? A jeszcze czeka nas wielodniowe przekładanie powtarzalnych tekstów
z jednego słowiańskiego języka na drugi... Gdyby tak mieli pracować
robotnicy, to ich firma dawno by padła, ale budżetowe instytucje rządzą się
swoimi prawami, bynajmniej nie finansowymi. A przy okazji - każdy niemal wie,
że w razie koniecznej operacji, polityk, minister, aktor, zostanie natychmiast
obsłużony przez służbę zdrowia, zaś przeciętny obywatel dopiero po przejściu
przez wszystkie przewidziane (i nieprzewidziane) procedury. A tu zastój -
tygodniami nic się prawie nie dzieje? I to nie jest skandal? Po raz kolejny
przedstawiciel naszego rządu obiecuje nam, że pojedzie do Moskwy i że
zdyscyplinuje kolegów Rosjan, kiedy zaś nadchodzi obiecany przez nich termin,
okazuje się, że znowu nas zwodzą, a to jest już tragifarsa!
I
po co Mu to było?
Media opisują pewien incydent i to
z dość zamierzchłej przeszłości, który mógł zmienić losy świata.
Pewien Irland, Michael Keogh, w latach
1914-16 walczył z Niemcami po stronie Brytów, za co otrzymał odznaczenie za
odwagę, jednak po wzięciu go do niewoli przeszedł na stronę Niemców, którzy
wówczas skutecznie podsycali irlandzki nacjonalizm, aby osłabić Wielką
Brytanię. Swoje losy opisywał w pamiętniku, który został odnaleziony kilka
lat temu (w 40 lat po jego śmierci w 1964).
W 1919 roku, irlandzki oficer udał się
z kilkoma uzbrojonymi żołnierzami i w ostatniej chwili uratował przed linczem
dwóch rannych agitatorów, którzy namawiali do wstąpienia w szeregi partii
DAP (Niemiecka Partia Robotnicza; późniejsza NSDAP - Narodowosocjalistyczna
Niemiecka Partia Robotników). "Jeden z nich, z charakterystycznym wąsikiem,
przedstawił się jako Adolf Hitler. Groziło im, że zostaną skopani na śmierć".
Jak wiadomo, owo monstrum doszło do władzy
w 1933 roku. Jak to się skończyło dla Niemców, Europy i świata, to wszyscy
wiedzą. Gdyby jednak ów pan Michał niezbyt spiesznie udawał się na miejsce
niedoszłego linczu albo gdyby po przybyciu nie wykazał się zbytnimi
ratunkowymi działaniami, to pan Adolf (był wówczas płatnym konfidentem
kontrwywiadu wojskowego) zostałby zatłuczony przez tłum i jakikolwiek ślad
po nim by już dawno zaginął.
Niestety, Los (Bóg?) chciał inaczej i
po paru latach doszło do śmierci milionów ludzi oraz do największych zmian
granic i ustrojów w historii świata.
Jakże niewiele brakowało, aby ci
zabici i wymordowani ludzie przeżyli swoje życie całkiem inaczej, zwłaszcza
Żydzi, którym twórca tysiącletniej Rzeszy zgotował iście piekielny los.
Dzieje narodów uciemiężonych przez innego zbrodniarza (Stalina, sojusznika
Hitlera) także potoczyłyby się inaczej. Dzieje nasze, naszych rodziców i
dziadków byłby inne. Również losy Niemców byłyby inne - nie ujawniłoby się
aż tylu zbrodniarzy, bowiem ich ukryte preferencje nie wydostałyby się z ich
ukrytych jestestw; ci ludzie byliby w większości przeciętnymi, normalnymi
obywatelami, którym do głowy nie przyszłoby masowo mordować innych ludzi.
Także pośród narodów zniewolonych, nie znalazłoby się tak wielu ludzi
zabijających w samoobronie i w odwecie.
Czy potomkowie ofiar hekatomby zechcą
się pomodlić za duszę Michaela Keogha? Czy ktokolwiek (oprócz jego rodziny)
ciepło o nim jeszcze pomyśli? Podobno dobrymi chęciami piekło jest
wybrukowane. Z powodu dobrych chęci Irlanda, piekło wybrukowano kilkudziesięcioma
milionami czaszek. Dobry Bóg mógłby wówczas utrudnić dotarcie do przyszłego
zbrodniarza, który nie zdołałby napisać swego diabelskiego dzieła "Mein
Kampf". Niestety, Stwórca zagapił się!
Ponieważ istnienie człowieka jest
pasmem szeregowo złożonych wydarzeń, wystarczyłoby zarówno przed opisanym
incydentem, jak też po nim, aby Los (Bóg?) nie był zbyt łaskawy dla oprawcy
wszech czasów. Wystarczyłby jeden jedyny wypadek, o jakich codziennie media
nam donoszą, kiedy to giną najczęściej niewinni ludzie...
Chrome sądy
Prawdopodobnie sądy i sędziowie
niemal wszystkim imponują. Wszak to splendor, inteligencja i sama mądrość.
Wielu rodaków marzy, aby zostać prawnikiem.
Wprawdzie krążą złośliwe opowieści
o niemądrych lub skorumpowanych sędziach, o rodzinnych koligacjach, o
absurdalnym (często) immunitecie, ale może to zwykłe złośliwości a nawet
pomówienia.
A do tego Polska jest znana jako państwo,
w którym sprawy potrafią zalegać całymi stertami i latami. Są państwa, w
których procesy toczą się ekspresowo, ale wówczas zatrudnienie jest mizerne
i społeczeństwo nie szanuje tamtejszych prawników (bo cóż to za urzędnicy,
co to niezwłocznie wykonują swoją pracę i bez wieloletnich spotkań na
wokandzie - to takie niesłowiańskie...).
W pierwszej instancji, gdyński sąd
wydał wyrok zabraniający grania genialnej klarnecistce. Nie wiem, czy
zmierzono wówczas poziom hałasu (sorki - gry), czy nie. Być może oparto się
wyłącznie na opiniach sąsiadów, którzy (niewykluczone!) są subiektywni a
do tego pewnie zazdrośni i złośliwi (niewiele w życiu osiągnęli, egzystują
sobie byle jak w blokowisku, a tu ktoś ćwiczy i może zdobędzie sławę i
pieniądze). Dali sprawę do sądu i wygrali w pierwszej instancji, bowiem
uznano, że hałas może przeszkadzać sąsiadom.
Rodzice młodej wirtuozki odwołali się
i tym razem biegły wydał opinię - "w mieszkaniach sąsiadek podczas gry
na instrumencie nie stwierdzono przekroczenia dopuszczalnych wartości hałasu".
No nie! Fajną ma robotę sędzia.
Ponieważ nie ma swojego zdania, bo nie zna się na poziomie dobrosąsiedzkiego
dopuszczalnego hałasu, to powołuje biegłego. A biegły to przecież normalny
człowiek (jak niemal każdy z nas), który może lubić młodzież grającą na
bębnach albo może jej nie znosić. Do tego ma w miarę obiektywną aparaturę
do mierzenia rzeczy mierzalnych. I on pomierzył, że dopuszczalne wartości hałasu
nie zostały przekroczone. Ale jaki miał margines zapasu? Nie podano ani wartości,
ani zapasu. A czy biegły wziął pod uwagę - "w jaki sposób zmienia się
odczuwalny (subiektywny) poziom hałasu w funkcji czasu trwania ćwiczeń?".
Prawdopodobnie każdy z nas chętnie posłuchałby przez ścianę uroczej muzyki
przez parę minut, ale już wielogodzinne ćwiczenia (czasami nazbyt koślawe)
pewnie mogą doprowadzić co bardziej nerwowych obywateli wręcz do furii. Nie
wiemy, ale tego zabrakło w artykule.
Zatem - dlaczego sędzia nie powołał
kilku biegłych i to nie tylko od poziomu hałasu? Sprawa jest ważna, wręcz
fundamentalna i wzorcowa, zaś sąd powołuje tylko jednego specjalistę i od
niego uzależnia wyrok, który jest prawomocny i nie przysługuje od niego odwołanie?!
To jednak zaniedbanie (przy całej sympatii dla sądów i dla klarnecistki)!
W mediach często ukazywane są zakłady,
które zanieczyszczają środowisko (dymy, opary, gazy), hałasują, lokalne społeczeństwo
wzywa telewizję, ona pokazuje uciążliwości dla mieszkańców, policjanci i
okoliczne władze miasta bezradnie rozkładają ręce, a osoby winne
zaniedbań uważają, że wszystko jest w normie, że zgodnie ze standardami
wszystko gra (jak na tym klarnecie), choć przecież wszyscy oglądający
telewidzowie czują, że to mieszkańcy mają rację, że słusznie protestują,
i są oburzeni brakiem działania władzy (Państwa), ponadto zaś cieszą się,
że mieszkają poza miejscem pokazywanym w telewizji, bowiem zdają sobie sprawę,
że nawet mając rację, lepiej nie mieć takich przygód, bo silniejszy i
bezczelniejszy zwykle wygrywa.
Powinna być powołana rządowa (tzw.
czarna) brygada, która by zapoznawała się z interwencyjnymi materiałami
ukazywanymi w mediach i natychmiast jechałaby na miejsce sporu, rozpatrując
zatarg w trybie przyspieszonym. Czy faktycznie - jeśli pękają domy, to z
powodu nieodległego zakładu, który hałasuje i coś kuje w swoich halach.
Najczęściej przedstawiciel firmy twierdzi, że rysy nie są spowodowane jej
działalnością, biegli zaś dumają latami i dla wszystkich jest oczywiste, że
powodem jest jednak działanie firmy.
Czy sędzia mógłby podjechać w porze
ćwiczeń ze swoim kolegą a miłośnikiem muzyki posłuchać melodii dobywających
się przez kilka wybranych ścian? Pewnie mógłby, ale to wykracza poza jego
obowiązki, zatem nie pojechał. Czy mógłby w pierwszej instancji wpaść na
pomysł powołania biegłego od hałasów? Pewnie mógłby, ale albo strony tego
sobie nie zażyczyły, zaś sędzia jakoś na ten genialny pomysł nie wpadł,
albo powołany biegły uznał, że hałas przekraczał wówczas normę.
Ponadto muzykalna rodzina w międzyczasie
(pomiędzy dwoma procesami) wygłuszyła mieszkanie, zatem powołano biegłego w
drugiej instancji. Jeśli drugi uznał, że już norma nie jest przekroczona, to
automatycznie można uznać, że przed wygłuszeniem hałas był zbyt duży, więc
jednak przekazanie sprawy do sądu nie było zupełnie bezsensowne, czyli sąsiedzi
mieli rację!
Prawdopodobnie większość procesów
przebiega w bardziej skomplikowanych anturażach, jednak w tym przypadku sprawa
była genialnie prosta - wystarczyło powołać jednego biegłego i po sprawie.
Powstają jednak dodatkowe pytania - czy owego specjalisty nie można było
zatrudnić przed procesem? Pewnie każda ze stron zaprosiłaby
"swojego" speca, który by odpowiednio (dla strony płacącej) odczytał
wyniki, zatem w końcu powołano fachowca, który odczytał w sposób niebudzący
obaw. Ale czy rzeczywiście odczytał właściwie? Jaką mamy gwarancję, że całkowicie
bezstronnie odczytał wskazania urządzeń pomiarowych?
Nie śmiem podważać opinii biegłego
i wyroku sądu, ale większość z nas wie, że skomplikowane zjawiska można
odczytywać na "różne sposoby". Każdy z nas niejednokrotnie
odczytywał masę (wagę), temperaturę, ciśnienie, odległość i wie, że
odczyt zależy od tzw. sugestii. Rodzinie znakomitej klarnecistki wypada
pogratulować wygranej, ale każdy z nas powinien zastanowić się, czy pianiści,
trębacze, perkusiści - choćby najgenialniejsi - mogliby w naszych domach
sobie grać a nam jednak nie przeszkadzać?
Jeśli można mieć zastrzeżenia do
"klarnetowych" wyroków , to czy można mieć do innych? Jeśli ktoś
uzna, że obrażamy go w internecie pod innym nazwiskiem (nie naszym) i udaje się
do sądu, zeznając, że my i Jan Kowalski to ta sama osoba, zaś sąd nie powołuje
biegłego i zaocznie karze nas za obrazę majestatu osoby, której się wydawało,
że mamy drugie konto na nazwisko owego Kowalskiego, to cóż możemy pomyśleć
o takim sądzie? A jeśli do tego przekazujemy do sądu oświadczenie o
posiadaniu wyłącznie jednego konta i wierzymy, że sąd w swej mądrości
przecież nie może się pomylić? A jeśli ponadto sąd ma nasze zwolnienie
lekarskie na pół roku i nie zawiadamia nas o terminie wyroku, ani o samym
wyroku, który zapadł bez naszej wiedzy? I jeśli przez 4 kolejne miesiące nie
wiemy o tym, zaś wyrok się uprawomocnia w międzyczasie? A o wyroku z grudnia
dowiadujemy się od mecenasa konfabulującego klienta na początku kolejnego
procesu w... kwietniu roku następnego? A po kilku tygodniach trzeci sąd grozi
nam komornikiem, jeśli nie przeprosimy konfabulanta za teksty przez nas
nienapisane oraz za artykuły, których paru mądrych prawników po drodze nie
było w stanie przeczytać w sposób logiczny, zaś pierwszy wyrok zapadł po
analizie wykonanej przez jednego jedynego sędziego w kilkanaście minut, który
mógł mieć lepszy lub gorszy dzień i całkiem błędnie zinterpretował słowo
polskie? A jeśli apelacja zostaje odrzucona, bowiem przekroczono wszelkie
dopuszczalne terminy (a niby jak miały być dochowane, skoro wierzyliśmy, że
sąd da wiarę naszemu oświadczeniu, skoro przecież ani nie odrzucił tego
dokumentu, ani nie poinformował o wyroku), zatem uznaliśmy, że sprawa została
wygaszona przez pieniacza albo że sąd czeka na zakończenie zwolnienia
lekarskiego?
Właśnie podano, że amerykański więzień
został zwolniony z pudła, bo jednak nie popełnił morderstwa, za które
siedział. Być może jakiś sędzia przeoczył ważny dowód lub go zlekceważył
i nikt nie brał pod uwagę oświadczeń owego Amerykanina. Może miał
kiepskiego obrońcę, może przysięgłym zbytnio się nie spodobał? Dobrze, że
nie dostał kary śmierci. Teraz podatnicy zrzucą się na 8 milionów dolarów
za niemal ćwierć wieku spędzonym w zaryglowanym i zagrylowanym lokum. Temida,
amerykańska i polska, mają sporo czasu na uniknięcie kompromitacji, ale im
szybciej, tym jednak lepiej...
PS Konstytucyjna
ciekawostka - niektórzy admini uważają, że nie można omawiać (dyskutować,
krytykować) prawomocnych wyroków sądowych. Bywa, że jeśli autor opisuje
sprawę sądową a dowolna osoba prześle skan wyroku, to niektórzy admini
kasują artykuły. A to oznacza, że obywatel z wyrokiem nie ma prawa pisać w
internecie? Nawet jeśli wyrok oparty jest na absurdalnych założeniach lub
dowodach? Ten Amerykanin nie mógłby pisywać na naszych portalach, bo ktoś z
USA podesłałby kopię wyroku i felieton zostałby zdjęty? A gdyby tak dał
sprawę do sądu i wygrał kolejną kasę i to w... złotówkach?
Trzy medialne przygody
Pewien wątpliwy dżentelmen uzyskiwał
w hotelach informacje, w których pokojach przebywa dziennikarka sportowa Erin
Andrews. Przez dziurkę od klucza dokonywał nagrań, które umieszczał w
internecie. Pani pozwała sieć hoteli, którą oskarża o zaniedbania powodujące
rozstrój nerwowy i naruszenie prywatności (jeden z filmików ukazywał ją
nago).
Nasz europoseł, Jacek Kurski, miał
licytowane auto, bowiem gazeta, którą obraził, na jego koszt wydrukowała
przeprosiny i komornik miał załatwić sprawę rozliczeń finansowych. Wielu
dziennikarzy stanęło w obronie posła, uważając, że nie przekroczył swoich
uprawnień jako krytyka (podobno jego działania nie wykroczyły poza
europejskie standardy).
Dziennikarz portalu AferyPrawa skopiował
z portalu A kilka dość obrzydliwych żarcików i z inicjałami twórców/kopistów
omówił na portalu B. Jedna z cytowanych osób (wykładowca pomorskiej uczelni)
poczuła się zniesławiona i przekazała sprawę do sądu w "obrządku"
cywilnym, żądając przeprosin, wycofania omówień z blogosfery i wysokiego
zadośćuczynienia (niemal 7 tysięcy dolarów). Wcześniej sama pomówiła
felietonistę o rzekome posiadanie lewych kont na portalu A, z których ją
bardzo ktoś nieładnie postponował a ponadto sfałszowała podpis w jednym z
komentarzy (zamieniła nazwiska). Teraz głowę zawraca sądowi w "obrządku"
karnym.
Sprawę cywilną dziennikarz przegrał,
choć nigdy nie był na rozprawie i choć złożył oświadczenie o posiadaniu
wyłącznie jednego konta zarejestrowanego na portalu A. Obecnie trwa sprawa
karna, zaś wykładowca do trzeciego sądu udał się z prośbą o wsparcie
komornika w kwestii wyegzekwowania wyroku w sprawie cywilnej, wyroku, o którym
dziennikarz dowiedział się w 4 miesiące po jego zapadnięciu. Polska Temida
wpadła w pułapkę, z której trudno będzie się jej wyplątać. Wyrok się
uprawomocnił, bowiem dziennikarz nie wiedząc o jego zapadnięciu, nie odwołał
się od niego, co jest dość logiczne w tej kuriozalnej sprawie.
Absurdalność sytuacji można
zilustrować bardziej ogólnie - na dowolnym portalu trwa zażarta dyskusja. Użytkownik
X rejestruje swoje konto i obraża osobę Y, której wydaje się, że X ma już
inne konto, wcześniej zarejestrowane na nazwisko Z. Parę osób podpuszcza Y,
że faktycznie X=Z, choć są głosy rozsądku, które nie zgadzają się z taką
równością. Zirytowany Y idzie na policję oraz do paru sądów i wszczyna
megaaferę opartą na fałszywym założeniu. Ponieważ dysponuje adresem Z a
nie ma adresu X (a ponadto jest tak pewien, że X=Z, że nawet nie przyszło mu
do głowy poszukać X) pozywa jedynie Z, żądając przeprosin, skasowania
artykułów i odszkodowania.
Proces toczy się mimo nadsyłania
zwolnień lekarskich (półroczne, po zawale i bajpasach). Wyrok zapada bez
udziału Z, który nie otrzymał informacji ani o planowanej dacie wydania
wyroku, ani o jego ostatecznym zapadnięciu. Sądowi nie przyszło do głowy,
aby wysłać mu odpis, bo za to należy mu się parę złotych w znaczkach.
Teraz przez parę lat polska Temida będzie wiła się z bezsensownym wyrokiem,
który zapadł w procesie prowadzonym niezgodnie z procedurami.
Przez lata sądy będą chciały, aby Z
przeprosił Y za nieswoje wypowiedzi (bo obywatel Y majta prawomocnym wyrokiem
przed oczami Temidy). Przez lata również sądy będą chciały przeprosin za
artykuły istotnie napisane przez Z, w których opisał prawdę, a które zostały
przez Y zinterpretowane jako zniesławiające i podające nieprawdę o Y (bo nie
powołano biegłego biegłego w logice i w znajomości naszego języka).
A tych artykułów przybywa, bowiem Z
zaskoczony pieniactwem Y, w ramach samoobrony przed stawianymi absurdalnymi żądaniami,
również wpadł w pułapkę i odgania się od Y (oraz od nadsyłanych sądowych
pism), jak od natrętnych much. Jedyna nadzieja, że w końcu wyda książkę na
temat nawiedzonego pisarza Y (i o niezbyt lotnej Temidzie), który zamiast przełknąć
pierwszy krytyczny artykuł na swój temat, postanowił poruszyć całą trójmiejską
Temidę, choć powinien już na wstępnym posiedzeniu dostać od niej ostrą
reprymendę.
Co ciekawe, parę portali ma zwyczaj
zdejmowania wyjaśniających artykułów autorstwa Z, ponieważ Y podsyła skan
wyroku wydanego przez niezawisły sąd, czyli przez jedną osobę, która uznała
winę Z, nie dopatrując się winy Y (skandalem jest, że sąd fałszerstwo Y
nazwał... omyłką!). Z tego wynika, że ani polski zabójca (np. ukazany w
filmie "Dług"), ani też amerykański domniemany morderca (po 24
latach spędzonych w więzieniu zwolniono go, wypłacając kilka milionów dolarów)
nie mogliby na tych portalach zamieszczać artykułów przedstawiających ich
punkt widzenia, bowiem rodziny ofiar przesyłałyby skany wyroków.
Wzorem pytań kierowanych do naszych
notabli - czy prawnicy nie są zbyt lotni i nawet na trzeźwo nie potrafią właściwie
ocenić wszystkich dowodów?
Braciom ku pamięci
Dzisiaj mija rok, kiedy społeczeństwo
Gdyni zostało wstrząśnięte informacją, że wieczorem 29 sierpnia 2009 zginęło
trzech wspaniałych Braci - Kamil 19 lat, Wojciech 15 i Mateusz 9.
Chłopcy zostali staranowani autem młodego
pijanego kierowcy. Jego wóz parokrotnie przekroczył dopuszczalną prędkość
na ul. Chylońskiej. Ponadto kierował bez prawa jazdy i uciekł z miejsca
wypadku. Sprawa winy pasażerów oraz rodziców, którzy kupili auto i
przymykali oko na jazdę bez prawka, jest ciągle otwarta.
"Dziennik Bałtycki" (31
sierpnia 2009) opisuje ów makabryczny wypadek, podsumowując - "Za
spowodowanie śmiertelnego wypadku pod wpływem alkoholu 19-latek może teraz
trafić do więzienia nawet na 12 lat".
Cóż za elokwentny a beznamiętny
ton... "Może trafić"? Skąd takie wątpliwości? "Nawet"?
Jakie "nawet"? Za zabójstwo trzech Braci i pozbawienie Ich rodziców
jedynych potomków "nawet 12 lat"? No już dziennikarz dałby sobie
spokój z tymi formalnościami! Oczywiście, prawo mówi, że gdyby zabił wówczas
znacznie więcej osób, to i tak nie otrzymałby więcej niż 12 lat więzienia,
ale czy ktoś w Polsce słyszał o otrzymaniu maksymalnego wyroku?
Gazeta opisuje (5 października 2009)
podobny wypadek, ale już osądzony. Na trasie Lębork - Bytów, dwoma
samochodami postanowiło wracać (po osiemnastce jednej z koleżanek) młodzieży
grono. Nieposiadający prawa jazdy i pijany (skąd my to znamy) 17-latek
wyprzedzał z nadmierną prędkością drugi komplet imprezowiczów (pewnie się
ścigali). Czytamy - "Duża mgła, mokry asfalt i do tego liście na
jezdni. Kilku pasażerów siedzących z tyłu wyrzuciło przez przednią szybę.
Żaden z nich nie przeżył. Szczątki były porozrzucane w obrębie kilkunastu
metrów. Wszędzie było pełno krwi i pourywane części ciała, które strażacy
jeszcze przez parę dni zbierali. Winnemu kierowcy nic się nie stało".
Sąd pierwszej instancji posadził go
tylko na 3,5 roku (a zginęło wówczas 5 osób!), ale rozsądnym ludziom (widać,
że są jeszcze tacy) ów wyrok wydał się rażąco niski i sąd w drugiej
instancji podwyższył wyrok do 8 lat. Także niewiele, jednak już przynajmniej
nie wygląda to na sądowy skandal.
Porównując oba wypadki można ocenić,
że we wcześniejszym zginęły osoby zaprzyjaźnione z kierowcą i niejako współuczestniczące
w przestępstwie - uczestniczyły w imprezie, wsiadły pod wpływem i powinny
mieć świadomość, że łamią prawo. W pierwszym opisanym wypadku (sprzed
roku) zginęły osoby spoza grupy winnej (pijącej i jadącej) młodzieży,
zatem kara powinna być wyższa, choć było mniej ofiar.
Portal www.trojmiasto.pl opisuje gdyński
wypadek, ale - mimo ponad trzech tysięcy wpisów - nie wyjaśnia stawianych tam
pytań, nie odpowiada na propozycje i... w ogóle nie reaguje na swoich
czytelników. Mają nowe tematy, zaś nie płacą im za dyskusję, to i z
jakiego powodu mają sobie klawiaturę urabiać po łokcie?
Szanowni Dyskutanci! Gdybyście byli
redaktorami, to co - napisalibyście artykuł i patrzylibyście bez echa na
komenty przekraczające 3 tysiące? Czy na tym polega nowoczesne dziennikarstwo?
Napisać, iść na obiad, napisać kolejny artykuł i mieć w nosie poprzedni?
Pamiętacie (ze szkoły) dziennikarstwo
z lat Prusa? Zaangażowane, społecznikostwo? Internet dał dzisiejszym
dziennikarzom dużo większe możliwości, ale oni tylko zapisali się do roboty
(albo wykonują ja za karę?) i nie czują ducha tej pracy. Owszem, pilnują,
abyśmy, broń Boże, nie napisali nazwisk winnych. I na tym polega ich
nowoczesna robota - jeśli dostrzegą dopisane nazwisko pijaka, to je kasują...
Portal społeczny? A na czym to polega? Tu powinien wypowiadać się policjant,
psycholog, prawnik a może i teolog. A na pewno rzecznik mieszkańców, który
miałby energiczniejsze spostrzeżenia, niż beznamiętny a senny dziennikarski
ton. A tu cisza...
W Polsce jest niewiele komend policji,
które na swoich stronach internetowych zamieszczają dane i wizerunki
zmotoryzowanych pijaków, ale Trójmiasto jeszcze nie dorosło do wielkich wyzwań
w tej materii. Spójrzmy na zachodnie media - tam podają nazwiska i zamieszczają
fotki tuż po ujęciu domniemanych sprawców, czyli podejrzanych - nie czekają
latami na prawomocne wyroki!
Po niecałym roku procesowania (trzeba
przyznać, że Temida zdała tu egzamin), w czerwcu 2010, młody gdyński
drogowy pirat został skazany na 10 lat i po 7 latach może wyjść za dobre
zachowanie. Jeszcze sędziowie nie przełamali swej niechęci do wydawania
maksymalnego wyroku; jeszcze nie robi na nich wrażenia zwiększająca się
liczba pijanych kierowców oraz atmosfera rosnącego oburzenia społeczeństwa
po takich makabrycznych wypadkach.
Oczywiście, zwykle gazety nie podają
nazwisk piratów drogowych, bowiem nasze szlachetne prawo tego zabrania. Należałoby
wystąpić do sądu o zgodę, ale żadnemu dziennikarzowi nie chce się tego
czynić, bo przecież cóż by to było, gdyby i jego kiedyś złapano na
"pozytywnym" dmuchaniu w balonik... Ale i tu odstąpiono od utartych
reguł i np. "Wieczór Wybrzeża" podał pełne dane owego nieszczęśnika
(tak, wprawdzie przez swoją bezmyślność zabił 3 ludzi, ale sam przecież również
jest poszkodowany, wszak tego nie chciał uczynić!) - http://wieczorwybrzeza.pl/Community/Blog.aspx?BlogEntryId=43989.
Każdy przestępca powinien być
publicznie ujawniony, bo tak rozumiem ja (i pewnie inni) sprawiedliwość, zwłaszcza
w sprawach, kiedy w inny sposób nie można dać zadośćuczynienia. Niektórzy
pytają - "a po co komu dane przestępcy?". Fritzla (austriacki
zboczeniec) też ujawniono i co to komu dało? Co ciekawe - jego dane ujawniono
jeszcze przed procesem, czyli jako osobę formalnie... niewinną. U nas to nie
do pomyślenia!
Aby ludźmi wstrząsnąć, powinni
obejrzeć zmasakrowane ciała po wypadkach na osobnych specjalnych pokazach - w
kolorach i z bliska! Zwłaszcza po występku drogowym oraz podczas ponownego
zdawania prawka. Także osoby jadące razem z pijanym kierowcą, a jeśli są to
osoby niepełnoletnie, to również ich opiekunowie.
Dla Polaków dużo drastyczniejszą
formą byłoby przykładne pokazanie, jakie koszty ponosi sprawca. Gdyby
poinformowano, że sąd kazał zapłacić ileś tam tysięcy złotych, nakazałby
zabrać im samochody albo przeprowadzono by ich do tańszego i mniejszego
mieszkania, zaś to większe zlicytowano by na rzecz ofiar albo rodzin... A do
tego pokazano by, jak urząd skarbowy robi kontrolę firmie i starannie bada
sprawę kupna-sprzedaży aut. To byłaby dopiero rewolucja. Innej metody nie ma
- finansowe dolegliwości!
Póki u nas za wybicie szyby musimy zapłacić
a za zabicie (lub zranienie) nie musimy, to mamy nieprawidłowe i zachwiane
oceny wartości.
Gdyby w szkołach pokazano film, na którym
sprawca ma kłopoty ze znalezieniem współmałżonka, bo nikt nie chce się z
nim związać (ma do spłacenia pół miliona złotych z odsetkami i to jest ogłoszone
w internecie), to zrobiłoby wrażenie na kozakach. Śmierć na nich wrażenia
nie robi - tylko kasa! Nauczyciele jednak wolą pokazywać filmy...
przyrodnicze.
W szkołach uczymy się niemal
wszystkiego, ale niewiele nam w życiu się z tego przydaje. A wbijanie do łbów
- nie wyrządzaj nikomu krzywdy, uważaj, jak jedziesz, bo kogoś zranisz albo
zabijesz i jak sobie z tym sam poradzisz, i jak innym spojrzysz w oczy? Dlaczego
niemal wszyscy wiedzą, że za niezajmowanie się rodziną, grozi sprawa o
alimenty, natomiast nie ma świadomości w narodzie, że za zranienie albo
zabicie człowieka, grożą poważne konsekwencje finansowe. Bowiem pewnie nie
grożą, a powinny! Za wybicie szyby każą nam zapłacić, natomiast za zabicie
człowieka - nie, bowiem szyba ma pewną określoną wartość, zaś życie
jest... bezcenne, zatem trudno je wycenić, więc za jego odebranie... nie płacimy.
PS Z opisów poświęconych
trzem gdyńskim Braciom można się zorientować, że nie tylko Ich rodzice
stracili wspaniałych Synów - także nasza Polska straciła trzech zdolnych i
niezwykłych Obywateli, który mogliby przez długie lata swego życia wiele
dobrego dla naszej Ojczyzny uczynić. Cześć Ich pamięci!
Mirosław Naleziński,
Gdynia
www.mirnal.neostrada.pl
PUBLIKACJE MIRKA 2010r.
Media w Polsce i na świecie - lipcowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - czerwcowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - majowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - kwietniowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - marcowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - lutowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - styczniowy cykl krytyczno-informacyjny
PUBLIKACJE MIRKA 2009r
AKTUALNOŚCI GRUDNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI LISTOPADOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI PAŹDZIERNIKOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI WRZEŚNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI SIERPNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI LIPCOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI CZERWCOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI KWIETNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
MARCOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
LUTOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
STYCZNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
PUBLIKACJE MIRKA 2008r
AKTUALNOŚCI GRUDNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI LISTOPADOWE
MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
WRZEŚNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI czerwcowe
MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
kwietniowe MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI marcowe
2008 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI lutowe 2008 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI styczniowe 2008 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
PUBLIKACJE MIRKA w 2007r
AKTUALNOŚCI grudniowe 2008 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI listopadowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI październikowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI wrześniowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI sierpniowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
lipcowe 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
czerwcowe 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI majowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
kwiecień 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
marzec
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
luty 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
styczeń 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
PUBLIKACJE MIRKA w 2006r
AKTUALNOŚCI
GRUDZIEŃ MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LISTOPADOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWY MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LIPCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKIEGI
AKTUALNOŚCI
KWIETNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MARCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LUTOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
STYCZNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
i przechodzimy na
2005r
AKTUALNOŚCI
GRUDNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LISTOPADOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWY MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
WRZEŚNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
CZERWCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
KWIETNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
Tematy w dziale dla
inteligentnych:
ARTYKUŁY - do przemyślenia z cyklu: POLITYKA - PIENIĄDZ - WŁADZA
Polecam
sprawy poruszane w działach:
SĄDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
"AFERY
PRAWA" Niezależne Czasopismo Internetowe www.aferyprawa.com redagowane przez dziennikarzy AP i sympatyków z całego świata których celem jest PRAWO, PRAWDA SPRAWIEDLIWOŚĆ DOSTĘP DO INFORMACJI ORAZ DOBRO CZŁOWIEKA |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.