opublikowano: 26-10-2010
Media w Polsce i na świecie - lipcowy cykl krytyczno-informacyjny Mirosława Nalezińskiego
Precz
ze strefą nadgraniczną!
Zaproponujmy
zlikwidowanie strefy nadgranicznej w rejonach, gdzie już
nie ma granicy!
Za komuny
pewnie nikogo nie dziwiły niewielkie przydrożne
tabliczki z napisem "Strefa nadgraniczna"*
dumnie osadzone na słupach przy uroczo wijących się
naszych drogach. Skoro stały, to pewnie musiały tam
stać, jak sfinks przy piramidzie - miały zapewne jakąś
ważną misję do wypełnienia i - być może - będą równie
długo majaczyć w krajobrazie...
Wikipedia
podaje: Strefa nadgraniczna - obszar gmin przyległych
do granicy państwowej, a na odcinku morskim - do brzegu
morskiego. W przypadku, gdy szerokość strefy
nadgranicznej nie osiąga w ten sposób 15 km, włącza
się do strefy również obszar gmin bezpośrednio sąsiadujących
z gminami przyległymi do granicy państwowej (lub
brzegu morskiego).
Ale w maju 2004
weszliśmy do wielkiej Unii Europejskiej. Oczywiście,
nie wszyscy obywatele naszego kontynentu, zatem takie
tabliczki może są dla cudzoziemców i to tych nieco
gorszych, czyli spoza Unii? Jeśli tak, to powinny mieć
tekst w innych językach - co najmniej w języku
angielskim albo nawet i niemieckim oraz rosyjskim.
Komu mają służyć
te tabliczki? Polakom, którzy mogą bezproblemowo
przekraczać granice (oprócz wschodniej)?
Obcokrajowcom, którzy nie znają naszego pięknego języka
i nie wiedzą, co napisano na tych tabliczkach? A w
jakim celu stoją te tabliczki wzdłuż całego
polskiego wybrzeża? Odstraszają rodaków? Przed czym?
A może informują Skandynawów, że idąc na północ
wejdą do morza i mogą mieć trudności z dotarciem wpław
do swych ojczyzn ? A może to informacja, aby skierowali
swoje auta do baz promowych i przygotowali dokumenty do
kontroli?
Ile kosztuje
roczne utrzymanie (§4. Utrzymywanie tablic, o których
mowa w §3, polega na ich ustawianiu w dobrze widocznych
miejscach, wymianie w razie ich uszkodzenia lub
zniszczenia oraz bieżącej konserwacji**) dziesiątek
tabliczek postawionych w strefie nadgranicznej? A ile
kosztuje debatowanie urzędników co pewien czas, kiedy
to trzeba zmodernizować rozporządzenie ministra spraw
wewnętrznych i coraz większej administracji? Dyskusje,
zapisy, raporty, wydruki i przestrzeganie przepisów o
strefie nadgranicznej - ile to kosztuje?
A może to ma
być taki pomniczek na cześć poprzedniej epoki? Jak
zakaz fotografowania dworców? Ale przecież ten zakaz
już przestał obowiązywać...
Europa
likwiduje granice z wartowniami i punktami kontrolnymi.
Polska również skasowała większość z nich, ale
strefa nadgraniczna... pozostała. Paradoks? Granicy
praktycznie nie ma, ale jest strefa nadgraniczna?! To
jakby z alfabetu wyrzucić literę Z, ale zostawić Ż
lub Ź...
Jeśli jednak
istnieją poważne argumenty na utrzymanie strefy
nadgranicznej w rejonach bez granic oraz jest głęboki
sens istnienia tych informacyjnych tabliczek, to powinny
one być sporządzone nie tylko w naszym języku, bowiem
to głównie cudzoziemcy są zobowiązani do właściwego
zachowania się w tej strefie, nie zaś rodacy, którzy
są najczęściej stałymi mieszkańcami strefy. Co
ciekawe - większość z nas nawet nie wie, że jest
taka strefa i że są takie tabliczki...
Czy owe
tabliczki mamy rozumieć jako ostrzeżenie, przestrogę
czy pogróżki? Może poustawiajmy przy nich modnie
umundurowanych funkcjonariuszy z twarzowymi karabinami
maszynowymi i niech oni kontrolują przemieszczających
się po szosach ludzi (jeśli nie zatrzymają się, to -
wszak to nie nowina - uziemić ich serią). W końcu to
STREFA NADGRANICZNA (a właściwie wjazd i wyjazd do
niej) i skoro aż tak groźnie ten napis brzmi, to niech
anturaż będzie równie surowy! Byłaby przynajmniej
jakaś poważna namiastka granic, których większości
praktycznie już nie ma...
Podobno w
omawianej strefie posiadanie dowodu osobistego jest
niezbędne, zaś w hotelach obowiązują zaostrzone
przepisy meldunkowe. A co grozi za nieprzestrzeganie
tych obostrzeń? Jakieś pozostałości po zamierzchłej
epoce? I co na to wielka a wolna od granic Europa? I
komu to ma służyć? A jak wyglądają takie tabliczki
w pozostałych państwach Unii, zwłaszcza tych starych?
Straszą jeszcze przy drogach, czy tylko w muzeach
roztkliwiają? Jeśli w tę strefę nie powinni wchodzić/wjeżdżać
obywatele spoza UE, to napisy z pewnością nie powinny
być tylko w naszym języku...
Zatem - zaproponujmy
zlikwidowanie strefy nadgranicznej w rejonach, gdzie już
nie ma granicy!
* - Wzór tabliczki określającej zasięg strefy
nadgranicznej; opis - Tablica w kształcie prostokąta o
wymiarach 300 x 600 mm, koloru czerwonego, z białym
paskiem szerokości 6 mm w odległości 6 mm od krawędzi
i napisem "STREFA NADGRANICZNA" koloru białego.
Grubość liter - 8 mm, wysokość liter - 60 mm, odstęp
między wierszami - 40 mm
* *- Rozporządzenie
Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji - Dziennik
Ustaw z 2005 r. Nr 188 poz. 1580 z dnia 29 sierpnia 2005
r. w sprawie wykazu gmin i innych jednostek zasadniczego
podziału terytorialnego państwa położonych w strefie
nadgranicznej oraz tablicy określającej zasięg tej
strefy (Dz. U. z dnia 30 września 2005 r.)
PS Porównując załączone zdjęcie z opisem tabliczki (tekst przy *), widać, że grafika nie jest zgodna z zaleceniem - krawędź powinna być 6 mm od białego paska (jest więcej), zaś litery powinny mieć grubość 8 mm (są grubsze), natomiast wysokość tabliczki (300 mm) powinna być równa pięciu wysokościom liter (po 60 mm) i raczej ta zależność również nie jest spełniona. Może zmienić opis wg istniejących tabliczek, aby wszystko się zgadzało?
Pozazdrościć Alonsowi
Kierowca
Ferrari, Fernando Alonso, który po niedzielnym Grand
Prix Europy oskarżył sędziów o "zmanipulowanie
wyścigów" postanowił przeprosić Międzynarodową
Federację Samochodową (FIA) za swoje zachowanie. -
donoszą agencje.
Pan Alonso,
zapewne milioner, zatem bogaty człowiek, publicznie
oskarżył sędziów o szwindel. Miliony ludzi poznało
jego opinię. Publicznie także (niezwłocznie)
przeprosił za swoje zachowanie, bowiem to był jego
naganny czyn, nie zaś nie innego kierowcy, zatem
przeprosił za swój postępek. Nie wiadomo, czy za
wspomniane oskarżenie (oszczerstwa, zniesławienie)
przyjdzie mu zapłacić jakieś zadośćuczynienie, ale
pewnie nie zapłaci, choć powinno to go jednak słono
kosztować...
Znacznie
cichsza przygoda przytrafiła się pomorskiemu
dziennikarzowi. Uczestniczył w gorących dyskusjach na
portalu NaszaKlasa. Tamże uzewnętrzniała się pewna
pisarka oraz inny użytkownik (powiedzmy - Jacek Kawałek),
który wyraźnie irytował dyskutantów. Do tego
stopnia, że został... zabanowany i to na stałe.
Jednak na forum poszła plota, że ów Kawałek i
dziennikarz to jedna i ta sama osoba. Pisarka jawnie
zaczęła pisywać swoje kłamstwa na tym portalu oraz
na Salon24, że obaj panowie to jedna osoba. Nawet uznała,
że trzeci użytkownik (niejaki pan AZ) to również ta
osoba (a to już prawdziwa... "Trójca Naszoklasowa"!).
Mimo że życzliwe pani osoby próbowały jej wyjaśnić,
że to jakiś absurd, niestety - pisarka miała (i ma do
tej pory!) zaskakującą obsesję, bowiem nie tylko
rozsyłała informacje do adminów, że upatrzony przez
nią facet kłamie, ale podczas komentowania pozwoliła
sobie na sfałszowanie podpisu (w cytacie p. Kawałka
zmieniła jego nazwisko na dane owego dziennikarza), do
czego zresztą przyznała się przed... obliczem sądu!
Kiedy
felietonista w swoim artykule zacytował oraz omówił
wybrane żarty (w tym przaśne) kilku osób (także
jeden pisarki) i zamieścił na S24 (zamiast pełnych
nazwisk były tylko inicjały), aby tam przedyskutować
problem z innymi czytelnikami, to rozpoczęła się
ponadroczna batalia pisarki z owym korespondentem.
Sprawa jest wałkowana już w paru sądach.
Pisarka chciała
przeprosin, zadośćuczynienia (20 tys. zł!) i
wycofania napisanych artykułów z internetowej
przestrzeni. Z akt wynika, że sąd oparł się na jej
zeznaniach, w których pani zapewnia, iż dwie osoby to
w istocie jest jedna, ale po sądach ciąga nie p. Kawałka,
lecz... pechowego dziennikarza, ponieważ tylko jego
adres udało się jej zdobyć...
Tenże jednak
jest pewien (bo WIE!), że ma/miał tylko jedno konto na
NaszaKlasa. Proponuje nawet zastosowanie wariografu.
Zresztą nikt go nie przesłuchał (miał półroczne
zwolnienie), zaś wyrok zapadł w połowie grudnia 2009,
o czym także go nikt nie poinformował... Dopiero przed
kolejną rozprawą (na... korytarzu!) wspaniałomyślny
mecenas pisarki ujawnił mu wyrok (zapewne w dobroci
mecenaśnego serca) sprzed paru miesięcy.
Co ciekawe, ani
pisarce, ani Temidzie nie przyszło do głowy, aby
poszukać owego pana Kawałka. Być może nie jest to łatwe
zadanie (może to prawdziwie duży kawał roboty?), ale
onże mógłby rzucić snop światła na owo rozdwojenie
jaźni sugerowane przez pisarkę. Pani nie jest jednak
specjalistką od kryminałów, intryg i psychologicznych
rozważań, bowiem specjalizuje się w komputerach i
pewnie z nudów postanowiła przejść do historii
polskiego sądownictwa w kategorii "Wieloletnie
samoośmieszanie się na własne życzenie". Własne,
bowiem za żadne skarby nie chce przyjąć do wiadomości
prawdy, że dziennikarz na wszystkich forach wymagających
rejestracji ma i miał wyłącznie po jednym koncie (może
to szokująco dziwne, ale po prostu takie ma zasady i
tego zresztą wymagają regulaminy).
Dziennikarz, po
otrzymaniu ostatecznego przesądowego wezwania, w ramach
samoobrony napisał kilka aluzyjnych artykułów na
temat tej dość dziwnej pary i sąd włączył te
artykuły do sprawy, choć przecież owe żądania
(przeprosiny i poważna kwota) były wystosowane PRZED
ich napisaniem. Dlaczego sąd nie zadał rozsądnego
pytania - "to właściwie na jakiej podstawie żądane
jest tak duże zadośćuczynienie, skoro większość
artykułów krytykujących pisarkę powstało PO przesłaniu
żądań?".
Ponieważ wyrok
zapadł już dawno, zatem zdążył się uprawomocnić i
para (mecenas i pisarka) namolnie wysyłają
dziennikarzowi żądania egzekucji wyroku, bo przecież
tam sprecyzowano wyraźnie czarno na białym, że
powinien przeprosić i skasować artykuły. Ponieważ
pismak nie chce odpowiadać za nie swoje teksty (bo pisał
je p. Kawałek), przeto oczywiście nie przeprosi
pisarki. Ale wyrok jest prawomocny, zatem sytuacja jest
patowa. Apelacja wysłana do pierwszego sądu w połowie
maja nie doczekała się odpowiedzi, zaś mecenas twardo
chce wykonania wyroku. Jak pogodzić owe dwie
nieprzystające do siebie sprawy?
Na forach większość
dyskutantów albo uważa, że dziennikarz kłamie (i
wierzą, że miał te dwa konta), albo po prostu są
wzorowo wychowanymi obywatelami i uważają, że skoro sąd
wydał sprawiedliwy (a są pewni, jak większość
ludzi, że sądy są uczciwe) a już prawomocny wyrok,
to nie ma tu znaczenia stanowisko strony przegranej, bo
to sąd zawsze ma rację. A sąd to w tym przypadku...
jeden człowiek, który zapoznał się z całkowicie
jednostronnym stanowiskiem pisarki oraz przyjął je
(sic!), ale nie przesłuchał dziennikarza (sic!), choć
przecież miał całą stertę opisów, cytatów i jego
oświadczenie o liczbie kont na NK.
A teraz to
zanosi się na sporą kompromitację i sądownictwa
polskiego, i samej pisarki, tudzież mecenasa, bowiem w
końcu prawda musi zostać odkryta.
I ileż to
trudu zadają sobie pisarka z mecenasem... A to
doniesienie na policję, a to żądanie 20 tys. zł, a
to wniesienie spraw na dwie wokandy, a to wezwania do
wykonania wyroku... A dziennikarz oburzony ich tupetem
(i dziwnym stanowiskiem sądu) nie pozostaje im dłużny
- pisze kolejne artykuły (choćby i ten), bo nie może
odczepić się od takich namolnawych rzepów.
Czytając o
bogaczu Alonso i o obrażonych sędziach (wyścigów
samochodowych) oraz porównując jego incydent z urażoną
polską pisarką, która została opisana (bez danych
osobowych, choć chce być traktowana jako osoba
publiczna), można jedynie pozazdrościć owemu kierowcy
- zbroił stokrotnie więcej, nic nie zapłaci i ma spokój,
zaś w Polsce tacy namolniacy jak już sobie coś do łepetyn
nakładą i jak się przyrzepią, to latami będą łazić,
smęcić, nasyłać komorników i czort wie co jeszcze
wymyślą. Bo ubzdurali sobie, że ktoś miał więcej
kont i że obrażał intelektualistkę - przecież ta
kobieta ośmiesza nie tylko grono polskich pisarzy, ale
także programistów. Im więcej czasu upływa od
konfliktu, tym większe działa wytacza, włącza do
akcji coraz większą rzeszę prawników i w końcu pociągnie
za sobą również tę grupę zawodową, która ma coraz
bardziej słabnące notowania. I komu pisarka się przysłuży?
Temidzie? Prawdzie? Kabaretowi?
Z pewnością
ta sprawa będzie pewną barierą dla innych rodaków,
którzy chcieliby opisywać i napiętnować rozmaite
przywary, bowiem możliwe, że odstąpią od swego zamysłu.
Dla świętego spokoju mogą pomyśleć - jeśli jako
obywatel zechcesz opisać czyjeś niewłaściwe
zachowanie, które uznałeś za naganne, to licz się z
możliwością natrafienia na rzepa, który będzie
latami ciągać po sądach wespół ze swoim znajomym
prawnikiem.
PS
"Nie miałem zamiaru nikogo obrażać" -
powiedział Alonso. Może to jest słowo-klucz? Zatem oświadczam
- "Nie miałem zamiaru nikogo obrażać"...
A kto się nie myli?
Poczytny
portal tvn24.pl
lubi od czasu do czasu krytycznym okiem spojrzeć na błędy
popełniane przez inne media. Tym razem padło na
brazylijskie...
Ostatniego dnia
czerwca portal obśmiewa tamtejszy dziennik, który
zamieścił w dodatku gazetkę jednej z handlowych
sieci.
Oto owa krótka
notka tvn24.pl
opisująca prasową wpadkę, czyli - jakże dramatyczną
(i nieprawdziwą!) dla miłośników brazylijskiej piłki
- informację:
Kibice w
Brazylii przeżyli we wtorek szok, gdy otworzyli największą
gazetę w kraju. Jedna z reklam poinformowała o odpadnięciu
"canarinhos" z mistrzostw w RPA.
Wpadkę
zaliczył dziennik "Folha de Sao Paulo" i
jedna z sieci brazylijskich supermarketów. W dodatku
reklamowym do gazety powiało grozą:
"Reprezentacja wypadła z mistrzostw świata, ale
nie z naszych serc. Dziękujemy Brazylio, do zobaczenia
w 2014 roku".
Obok tekstu
znalazły się loga Brazylijskiej Federacji Futbolu oraz
sieci supermarketów. Rzecznik sklepów stwierdził, że
wina za fatalny błąd leży po stornie
kierownictwa gazety.
Proszę zwrócić
uwagę na końcowy fragment - "wina za fatalny błąd
leży po stornie
kierownictwa gazety". Należy sądzić, że w języku
portugalskim nie było błędu (literówki), ale błąd
ten leży po (jednak) polskiej stronie (nie
"stornie")... Fakt, nie jest to równie
fatalny błąd, jak w Brazylii, jednak wskazywanie na błąd
leżący po stronie i popełnienie błędu w tym
wyrazie, jest zabawnym a złośliwym chichotem chochlika
z naszego portalu... Można popełnić literówkę w
dowolnym miejscu, ale chochlik postarał się o usterkę
w wiodącym wyrazie, niejako w sednie...
A po dwóch
dniach portal popełnia językową gafę pisząc w
tytule wyraz z dywizem, choć wiele lat temu ustalono
zasadę pisania tego typu słów (łącznie, czyli bez
kreseczki).
12:29,
02.07.2010 /Daily Telegraph
Wyznania eks-męża
rosyjskiej agentki
PS
Co ciekawe, program word podkreśla owe błędy, zatem
można było je poprawić!
Jednak niezbędna jest strefa nadgraniczna!
Parę dni temu
zamieściłem artykuł "Precz ze strefą
nadgraniczną!", jednak z uwagi na pośpiech, nie
wydaje się on zbyt przemyślany. No cóż, czasami
trzeba przyznać się do błędu...
Zmieniłem
zdanie o strefie nadgranicznej i o specjalnych
tabliczkach pod wpływem dyskusji z młodzieżą, która
mnie w charakterystyczny (dzisiejszym czasom) sposób
przekonała. Młodzież mamy teraz otwartą i bezpośrednią
i to jest to, czego mi - jako starszemu - jednak
brakuje.
Oczywiście, za
komuny pewnie nikogo nie dziwiły niewielkie przydrożne
tabliczki z napisem "Strefa nadgraniczna" smętnie
osadzone na słupach przy markotnie wijących się
naszych drogach. Skoro stały, to pewnie musiały tam
stać, jak wiele socjalistycznych symboli, zatem nikt
nie zadawał jakichkolwiek pytań o sens ich trwania...
Okazuje się,
że dzisiejsza młodzież nie widzi nic zdrożnego w
tych przydrożnych tabliczkach; więcej - uważa, że są
one niezbędne, zatem związek tych tabliczek z przaśnym
systemem społeczno-ekonomicznym okazuje się być błędny,
bowiem strefa nadgraniczna jest pojęciem ponadczasowym,
także po wejściu Polski do Unii.
Pani o skromnej
ksywce boskaagatka zauważyła słusznie, że "Wstąpienie
do UE nie powoduje zniesienia granic. Dopiero podpisanie
porozumienia zwanego Układem z Schengen pozwala na
swobodne poruszanie się obywateli w obrębie UE poprzez
zniesienie kontroli osób przekraczających granice.
Jednak to również nie oznacza zniesienia granic".
Racja - skoro są
nadal granice, to przecież i strefa nadgraniczna musi
pozostać.
W dalszym ciągu
p. Agatka wprawdzie nie wie, jak jest z tą strefą, ale
podpowiada, że "Oznaczenia granic w krajach członkowskich
są zawsze w językach urzędowych danych państw.
Kompletnie nie rozumiem dlaczego znaki informacyjne na
terytorium Polski miałyby nie być po polsku?".
Jasne - przecież
wszystkie napisy ostrzegające rodaków oraz cudzoziemców
muszą być po polsku, zwłaszcza że taka jest zasada w
całej Europie (i pewnie na całym globie). Jak mogłem
przeoczyć tę oczywistość? Czyżbym próbował zmienić
stare, ugruntowane zasady? Bez sensu!
Właściwie to
już na samym początku ta rzutka niewiasta bez zbędnego
owijania w bawełnę oceniła moje uwagi w sposób
jednoznaczny - "Pomysł likwidacji strefy
nadgranicznej wydaje mi się równie niedorzeczny, głównie
ze względu na to, że granice naszego kraju, wbrew tego
co się Panu najwyraźniej wydaje, istnieją".
Jeszcze próbowałem
(bezskutecznie) podważyć sens takiej strefy wzdłuż
Bałtyku - "Jako mieszkaniec Gdyni może nie zauważyłem,
że tu przebiega jakaś granica. Ale tabliczki wzdłuż
morskiego brzegu są. Jeśli jednak istnieją poważne
argumenty na utrzymanie strefy nadgranicznej w rejonach
(dla nas) bez granic oraz jest głęboki sens istnienia
tych informacyjnych tabliczek, to powinny one być sporządzone
nie tylko w naszym języku, bowiem to głównie
cudzoziemcy są zobowiązani do właściwego zachowania
się w tej strefie, nie zaś rodacy, którzy są najczęściej
stałymi mieszkańcami strefy. Co ciekawe - większość
z nas nawet nie wie, że jest taka strefa i że są
takie tabliczki".
Na tak
nieprzemyślane argumenty z mojej strony wchodzi pan
darkwater, który dziecinnie łatwo obala mój punkt
widzenia - "A jaki jest sens budowy, przykładowo,
schronów dla ludności cywilnej? Wszak nikt nas nie
bombarduje obecnie. Jaki jest sens wyznaczania (i
oznaczania (koszty!)) miejsc zbornych na wypadek
ewakuacji? Wszak w tej chwili żadnej potrzeby ewakuacji
nie ma. Itp, itd; kolejny z absurdalnych "problemów"
płodzonych masowo przez tego autora. Zdecydowanie
odrzucam".
Argumentacja ze
schronami doszczętnie mnie zbombardowała. Miał rację
i oberwało mi się - odrzucił mój poprzedni tekst ze
słuszną adnotacją "Nie nadaje się".
Natomiast
boskaagatka inteligentnie dała mi do zrozumienia, że
powinienem iść do okulisty - "Nie zauważył Pan
granicy w Gdyni, ponieważ przebiega 12 mil morskich od
lini brzegowej, jako mieszkaniec miejscowości
nadmorskiej powinien Pan o tym wiedzieć. Zdanie
"Co ciekawe - większość z nas nawet nie wie, że
jest taka strefa i że są takie tabliczki..." jest
świetnym argumentem przemawiającym za tym, że
tabliczki powinny być, a do tego większe".
Udzieliła także
prostej odpowiedzi na dręczący mnie problem - a to w
jakim języku powinny być te tabliczki, skoro ta reguła
obowiązuje wszędzie i jest przecież najprostsza, a
uproszczenia zwykle są najlepszymi rozwiązaniami -
"Co do argumentów przemawiających za obcojęzycznymi
napisami, to nasuwa mi się jedno pytanie, w jakim
powinny być języku wg Pana? I dlaczego w Polsce miałby
nie być po polsku skoro we wszystkich innych krajach
znaki informacyjne są w językach urzędowych tych państw?".
To oczywiste -
nie możemy wyróżniać się pośród innych państwowych
urzędników; napisy muszą być w lokalnym - i tylko w
tym jednym jedynym - języku. Muszą być one zrozumiałe
dla tubylców, co jest bezdyskusyjne. Niezrozumienie ważnych
informacji przez cudzoziemców to w końcu ich prywatna
sprawa - albo niech uczą się polskiego, albo niech
sobie wożą autem dobrego tłumacza, choćby
elektronicznego.
Tu włącza się
pan ykes - "Można powiedzieć, że zniesienie
przejść granicznych jest ułatwieniem dla obywateli
pewnego sojuszu, który mimo tego z jej uczestników nie
robi jednego kraju. Fizycznie granice jednak istnieją i
Niemcy nadal są Niemcami, Polska nadal jest Polską,
zresztą nie trzeba tego tłumaczyć". W sumie to
nawet przekonująco zabrzmiało - zniesiono przejścia
graniczne (ale nie strefy nadgraniczne) oraz obywatele
państwa X są nadal obywatelami państwa X.
Tutaj zabrała
głos pani gunilla - "Układ z Schengen -
porozumienie, które znosi kontrolę osób przekraczających
granice między państwami członkowskimi układu, a w
zamian za to wzmacnia współpracę w zakresie bezpieczeństwa
i polityki azylowej. Dotyczy również współpracy
przygranicznej. Powinien się Pan doszkolić,
zdecydowanie".
Trafiła chyba
w sedno mojego artykułu, który dotyczy strefy
nadgranicznej; faktycznie - powinienem się zdecydowanie
doszkolić z logiki. Słusznie odrzuciła mój tekst
oceniając - "Niska jakość". Cała wypowiedź
tej pani jest w zdecydowanie sympatycznym tonie, wręcz
zachęcającym do dalszej twórczej dyskusji w tak miłym
towarzystwie...
Chyba słabo byłem
zorientowany w przepisach i nie zrozumiałem wątku na
temat azylu, zatem nieśmiało zapytałem -
"Doszkalam się i nadal nie wiem, jakie znaczenie
ma współpraca przygraniczna wzdłuż polskiego wybrzeża
(ok. 500 km). Na czym polega? I azyl? O azyl można
poprosić przed tabliczką czy za nią? I azylant
powinien znać język polski, aby wiedzieć, co napisano
na tych tabliczkach? Czy powinien mieć solidny słownik?".
Jedynie pani
lilith123 uznała, że jest to "Temat ciekawy -
jaki sens mają znaki które w zasadzie tylko informują
o tym że za parę kilometrów będzie granica którą
bez problemu przekroczymy - może właśnie po to abyśmy
byli zorientowani że za chwilę możemy być w innym
kraju. Tak czy inaczej głos oddaję bo artykuł zmusza
do myślenia".
Pani gunilla ma
predyspozycje do bycia nowoczesnym polskim urzędnikiem
- przyznała się do niezrozumienia przedstawionego
zagadnienia przez petenta a jednocześnie uznała, że
utrzymanie omawianych symboli nic nie kosztuje -
"Ja w ogóle nie rozumiem Pana problemu.. Niech
sobie stoją te tabliczki z napisem strefa
przygraniczna. Na czym polega problem? Trzeba je podlewać?
pielęgnować? ... aktualizować?".
A może jest
urzędnikiem? Tak czy owak - odpowiedź była typowa dla
tego zawodu. I (jakże serdecznie) poradziła, abym
poszukał problemów gdzie indziej - "Niech Pan nie
szuka problemów gdzie ich nie ma. Pan nadinterpretowuje
otaczający Pana świat.. proszę to zmienić, może
jeszcze zdąży się Pan nacieszyć życiem :) inaczej
zgnuśnieje Pan na starość..".
Tu jednak
wykazałem się brakiem taktu i napisałem tej młodej
damie - przy okazji czyniąc nieładną aluzję do jej
pierwszego artykułu* o bardzo ważnych sprawach
osobistych - "Pani to już zgnuśniała w młodości.
Skoro woli pisać Pani o sprawach prywatnych, to niech
Pani nie bierze się za sprawy publiczne. Ja nie
rozumiem Pani punktów, Pani moich", zatem słusznie
zwróciła mi uwagę na mój nietakt - "Ja Pana
uprzedzam, że Pan zgnuśnieje w starości, a Pan mnie
obraża, że jestem zgnuśniała. I jak Pan chce, aby z
Panem rozmawiać, skoro czyjeś inne zdanie budzi w Panu
natychmiast agresje?".
W sumie to ta
pani oryginalnie rozumuje - wprowadza urocze słownictwo
typu "zgnuśnieć", podkręca wymianę zdań,
czuje się obrażona, ale jest przekonana, że wzrost
agresji następuje z... mojej strony.
O dyskusji
przypomina sobie boskaagatka, która bardzo ładnie
punktuje problemy -
"1. Świetnym
przykładem istotności granic dla obywateli i ich
oznaczeń jest fakt, że w różnych państwach obowiązują
różne przepisy prawne, coś co jest w Holandii
dozwolone jest zakazane w innych krajach. I tak np. wioząc
w kieszeni kilka gram marihuany i
"nieopatrznie" przekraczając granicę z
Niemcami można mieć spory problem. Tym bardziej, że w
strefach przygranicznych są wzmożone
"rutynowe" kontrole ;).
2. Powtórzę
się: granica państwa w przypadku wybrzerza morskiego
przebiega 12 mil morskich od brzegu. Co do języka w
jakim są tabliczki, nie widziałam nigdzie w zachodniej
Europie znaków informacyjnych po Polsku. Znów się
powtórzę: tekst na znakach informacyjnych w danym
kraju jest zawsze w języku urzędowym w tym kraju obowiązującym".
Zapewne boska
widziała tabliczki o strefie po francusku, holendersku
lub po duńsku, wiedziała co na nich napisane i co te
teksty oznaczają oraz wie, co może grozić, jeśli nie
zastosuje się do prawa obowiązującego w tamtejszych
strefach nadgranicznych. A ja tu wydziwiam na temat
jakichś tabliczek w Polsce. Fakt, u nas nie ma tablic
po duńsku, to z pewnością w Danii nie ma po polsku.
No nie pomyślałem o tym!
"3.
Granice są, wyjaśniłam to w pierwszym komentarzu, a
przypadek obszarów nadmorskich w pkt 2. Polacy mają te
same obowiązki co obcokrajowcy w strefie nadgranicznej.
4. To jedynie
argument za tym, by tabliczki były większe i bardziej
widoczne skoro nikt o tym nie wie. Ostrożnie jednak
obchodziłabym się ze słowem "większość".
Widzę, że Pana wiedza na temat granic jest uboższa niż
moja, a jednak nie mówię, że "większość ludzi
myśli, że po wejściu do UE nie ma granic".
5. Szukałam
takich zdjęć, ale wpadłam na pewną myśl. Czy
tabliczki z napisem strefa nadgraniczna stoją na całej
długości granic Polski czy jedynie przy granicach z
krajami, której nie należą do UE? aby prowadzić
dalsze dyskusje na ten temat należy odpowiedzieć na to
pytanie".
No tak -
zapomniałem, że są te granice. Dzięki za
przypomnienie, choć nie twierdziłem, że granic nie
ma, wszak na mapie są, to muszą być na gruncie (w
realu). Może boska błędnie mój tekst odczytała? Może
nie napisałem zbyt wyraźnie o tych granicach? A
przecież nie chodziło mi o granice, lecz o strefę
nadgraniczną. Sądzę, że wielu Polaków uważa -
skoro można wędrować po Unii z dowodem osobistym nie
przekraczając specjalnych przejść granicznych (jak
dawniej, kiedy to trzeba było długo wystawać w
kolejkach i poddawać się kontroli celnej), to granic
praktycznie nie ma, wszak już szybciej napotykamy
granicę wchodząc na stadion (są kontrolerzy i trzeba
wykazać się uprawnieniem do przejścia przez punkt
kontrolny). Ale przyznaję boskiejagatce, że omawiane
tabliczki powinny być większe oraz, że jej wiedza na
temat granic jest bogatsza niż moja - stąd również
ten drugi, poprawiony, artykuł. Choć wiem mniej, to
odpowiem na postawione pytanie - strefa nadgraniczna
rozpościera się dookoła całej Polski (łącznie z
wybrzeżem) i omawiane tabliczki dumnie stoją przy
drogach na granicy pomiędzy bezstrefowym wnętrzem
Polski a jej strefowym zewnętrzem.
Boskaagatka po
raz kolejny wmawia mi z wdziękiem, że ogłosiłem brak
granic (a istniejące - poza wschodnim skrajem - uznałem
za podobne do granicy pomiędzy gminami) - "Nie
wiem co mam Panu odpisać, jeśli stawia Pan na równi
granicę między gminami i granicę państwa. Ciągle
upiera się też Pan, że nie ma granic kiedy one są, a
każde stwierdzenie z ust Polaka, że po wejściu do UE
zostały zniesione granice uznaję za przejaw kompletnej
ignorancji. Co więcej, upiera się Pan, że większość
ludzi tak właśnie uważa, z czym niestety nie mogę się
zgodzić, ponieważ jest Pan pierwszą osobą od której
słyszę (czytam), że nie ma granic w państwach UE.
Uważam, że zamiast szerzyć dezinformację powinien
Pan zebrać więcej danych do artykułu, który porusza
tak istotne zagadnienia". Czyni to konsekwentnie i
tak sugestywnie, że w końcu sam uwierzyłem, iż
rozpowszechniam nieprawdziwe informacje, że granic w ogóle
nie ma, za co słusznie mnie skarcono - kompletna
ignorancja oraz szerzenie dezinformacji: aż się
zarumieniłem...
Kiedy już się
otrząsałem z powyższej poruty, pan darkwater wytknął
mi (słusznie i jakże elegancko) - "Odnośnie
podnoszonego wielokrotnie problemu niezrozumienia napisu
informuję iż: nieznajomość prawa nie zwalnia od
odpowiedzialności oraz że tabliczka informuje że
wkraczamy w rejon gdzie obowiązują (choć
niekoniecznie) jakiegoś rodzaju obostrzenia, które
sprawdzić możemy sobie w stosownych przepisach
prawa".
Ponieważ
uprzejmie dodał - "Czegoś jeszcze nie zrozumiałeś?",
przeto było mi całkiem głupio zapytać - "a w
jaki to sposób cudzoziemiec w Polsce (lub Polak za
granicą) ma sprawdzić przepisy prawne obcego państwa
sugerowane przez tabliczkę w obcym (często nieznanym)
języku?". Jedziemy samochodem wzdłuż pięknej
Danii i co pewien czas widzimy tabliczki w języku duńskim.
Przystajemy i tłumaczymy ze słownikiem w ręku? Zanim
natrafimy na tę o strefie nadgranicznej, spotykamy inne
- a to o parkowaniu, a to o objeździe, a to wynajmie
apartamentów. W końcu trafiamy w "strefową"
tabliczkę - przepisujemy i udajemy się do pobliskiej
biblioteki albo do sądu, aby zapoznać się z duńskimi
przepisami, wszak nieznajomość prawa... Prawdopodobnie
przepisy są po duńsku, może w innych światowych językach,
ale po polsku zapewne ich nie ma. Jedziemy z tekstem do
tłumacza przysięgłego. Oczywiście, można przed podróżą
przez Europę zainteresować się w Polsce przepisami
dotyczącymi stref nadgranicznych wszystkich państw leżących
na trasie naszej podróży. Może nawet są dostępne w
naszym języku?
Na zakończenie
boskaagatka równie sympatycznie objaśnia istotne
sprawy - "Widziałam takie tabliczki w wielu
miejscach, stąd moje zaskoczenie Pana zaskoczeniem ;)
Mieszkam na pomorzu i tutaj również widziałam ich
kilka. [...]. Granica jest również w znaczeniu
turystycznym, co już napisałam wcześniej (różnice
prawne), a mimo to Pan tą informację zignorował. Jeśli
chodzi o mieszkańców strefy nadgranicznej, to ich również
obowiązują określone przepisy, z którymi chyba
powinien się Pan zapoznać. Proponuję poczytać trochę
o strefie nadgranicznej. Jak zwykle pod swoimi artykułami,
oczekuje Pan dyskusji na temat, wchodzę w taką dyskusję
i jestem pouczana na czym mam się skupiać a na czym
nie. Odniosłam się już kilkakrotnie podczas tej
rozmowy do języka tabliczek".
Reasumując
- dzięki wyczerpującym a miłym wyjaśnieniom młodzieży,
zmieniłem zdanie na temat tej cholernej i mało
sensownej (jak wcześniej sądziłem) strefy
nadgranicznej - dookoła całej ojczyzny (w szczególności
wzdłuż naszego pięknego wybrzeża) jest nam ona po
prostu niezbędna, zaś polskojęzyczne tabliczki
przypominające cudzoziemcom o jej istnieniu, doskonale
spełniają swoją edukacyjną rolę zapoznawania ich z
naszą piękną słowiańską mową. Wyrazy uznania dla
młodych umysłów z dużym darem przekonywania i to w
jakże przyjaznej formie!
* - parę dni temu napisała na EIOBA swój pierwszy artykuł, ale ktoś go zbyt dokładnie omówił i... zdaje się, że nadto skrytykował, bowiem autorka go natychmiast... usunęła - no cóż, pierwsze koty za (przygraniczne) płoty...
Plucie, gwizdki i czujniki na boisku
Mundial 2010
dobiega końca. Po pięknej walce Urugwaj uległ Niemcom
2:3 do końca meczu trzymając wszystkich w napięciu. W
niedzielę, 12 lipca finał - o złoto, zagrała
Hiszpania z Holandią, minimalnie wygrywając pod koniec
dogrywki 1:0.
Pora na
podsumowanie sportowych zmagań i wyników, choć nie
tylko...
Na początek omówmy...
plucie. Niby powszechny zwyczaj - znany i pielęgnowany
przez piłkarzy i to zwłaszcza nożnych, bowiem w
innych sportach mniej jest on rozpowszechniony, szczególnie
w grach halowych.
Albo piłkarze
plują zawsze, czyli niemal bez przerwy, a kiedy zdobędą
gola, sfaulują albo coś oryginalnego zdziałają, to
realizatorzy ich pokazują całemu światu, demonstrując
ich fizjologiczne wyczyny, zaś kibice (zwłaszcza
telewizyjni, bo to oni na miliardach swych telewizorów
dokładnie widzą zbliżenia strzykających ust) muszą
oglądać te niesmaczne widoki...
Albo ci współcześni
rycerze plują wyjątkowo rzadko, czyli wyłącznie
podczas owych sytuacji. Dość powiedzieć, że niezależnie
od motywacji tego ustawicznego obśliniania murawy, należy
skonstatować, że podczas przyziemnych zmagań nasi
dzielni gladiatorzy często wślizgują się bohatersko
walcząc i... "ślizgają się" po swych gardłowych,
nosowych i (najczęściej) śliniankowych wydzielinach i
to zwykle po... cudzych. Oczywiście, prawdopodobieństwo
trafienia piłkarza na owe pozostałości (i tarzania się
w nich) na tak wielkim polu szlachetnej walki jest
znikome, jednak tego świadomość może być
zniesmaczająca. Zresztą dla wielu kibiców pewnie także
jest to niesmaczny widok, choć zapewne większość
widzów przyzwyczaiła się już do tego sposobu bycia
sportowych wojowników...
Czy są piłkarze, którzy
nie plują na piłkarskie trawniki? Czy realizatorzy -
wiedząc, że tuż po zagraniu, dany piłkarz (doskonale
wie, że kamery go w tym momencie pokazują światu!)
wyrzuci z siebie, jak zwykle, kilka mililitrów nadwyżkowych
płynów - nie mogliby odczekać paru sekund, aby ukazać
bohatera świeżutkiego, już po ustnym wypróżnieniu?
Może przewidzieć jakieś kary finansowe dla zawodników
i kamerzystów, przeznaczane na szlachetne charytatywne
cele? Podczas zmagań kobiecych drużyn piłkarskich nie
widuje się takich niesympatycznych obrazków...
Nie ma bodaj
meczu, aby po wielce zagadkowym gwizdku sędziego,
miliardy widzów nie wiedziały dlaczego ów specjalista
zagwizdał... Dziesiątki sprawozdawców w swych
studiach dyskutują - była ręka, czy spalony? A może
faul? Powtórki często nie wyjaśniają wątpliwości -
gra toczy się nadal (po wznowieniu), zaś przez dłuższą
chwilę wszyscy zastanawiają się - o co arbitrowi właściwie
chodziło podczas dmuchania w swój gwiżdżący przyrząd?
A przecież ów dżentelmen, chyba najważniejszy na
boisku, ma mały mikrofonik i nie byłoby dla niego ujmą,
gdyby w ramach solidnej gratyfikacji, rzetelnie przekazał
swój krótki komentarz, który wyjaśniłby wątpliwości
wielomiliardowej publiki.
Ostatnio media
podają, że piłkarscy działacze (ci najważniejsi) myślą
o zastosowaniu czujników, które ułatwiałyby podjęcie
decyzji dotyczącej (nie)uznania gola z powodu (nie)wpadnięcia
piłki do bramki. Otóż czujniki są zbędne -
wystarczy zamontować kamery w rejonie bramek, a
najkorzystniej jest umieścić kamery wysoko nad
bramkami, co pomoże nie tylko w rozstrzygnięciu owej
kwestii (zdarza się rzadko), ale także pomoże w
ocenie sytuacji, czy gol padł z pozycji spalonej, czy
został zdobyty prawidłowo (a takie wątpliwości są
niemal na każdym meczu). Podczas Mundialu 2010 w RPA,
niejednokrotnie pokazywano ujęcia z dużej wysokości,
ale w kontekście raczej pięknych widoków, nie zaś w
ramach pomocy (jeszcze nie w sędziowaniu) oglądającym
kibicom i fachowcom omawiającym najciekawsze sytuacje.
Rzut narożny
Być może
coś drgnie w regulaminie piłki nożnej, która jest
postrzegana jako masowy sport, jednak o skostniałych
regułach.
Czy
kiedykolwiek byliśmy zirytowani podyktowaniem rzutu
wolnego pośredniego z niewielkiej odległości od
bramki, czyli z pola karnego? Taka sytuacja kojarzy się
raczej z podwórkowym futbolem, niż z mundialami...
Bywa, że sędzia
nie odgwizduje faulu, bowiem uznaje, że przewinienie
wprawdzie było (poza polem karnym zareagowałby niezwłocznie),
ale podyktowanie jedenastki uważałby za zbyt dużą
karę dla broniącej się drużyny. Wówczas udaje, że
nie widział przewinienia, bo przecież nie przyzna się
do dojrzenia faulu i do braku reakcji. Czasami jednak
przyzna, że widział zdarzenie z bliska, ale nie uznał
go za przewinienie, choć na powtórce widzimy, że nie
miał racji... Ponieważ napastnicy od wielu lat uczą
się udawania, że zostali sfaulowani (i jest to
prawdziwie niesportowa plaga), sędziowie mają poważny
dylemat, czy uznać faul, czy raczej wyrzucić
napastnika za pozorowanie bycia sfaulowanym. Znane są
przypadki błędnej oceny sędziego, podwójnie wówczas
niesprawiedliwej dla drużyny atakującej - zamiast zasądzenia
rzutu karnego, tracą wykluczonego z gry zawodnika. Tu
arbitrzy szczególnie powinni być wyczuleni na takie
sytuacje i odpowiednio szkoleni.
Aby ułatwić sędziom
podejmowanie decyzji, proponowane jest rozwiązanie pośrednie
- rzut narożny (kara mniejsza, niż rzut karny, ale większa,
niż bezsankcyjne chowanie głowy w piasek). Propozycja
zwiększy paletę potencjalnych zdarzeń podczas gry piłkę
nożną, co podniesie jej atrakcyjność. Rzut narożny
byłby stosowany np. po pochwyceniu przez bramkarza piłki
kopniętej przez partnera lub po "koszulkowej
szarpaninie", tak rozplenionej na polu karnym, co
widać dokładnie na wideopowtórkach, a co jest,
niestety, powszechnie tolerowane przez sędziów.
Zatem jeśli
przewinienie popełnione w polu karnym nie będzie
ukarane przyznaniem rzutu karnego, to (zamiast rzutu
wolnego pośredniego) będzie przyznany rzut narożny.
A co to jest
ten rzut narożny? Otóż - rzut narożny byłby
wykonywany z narożnika (jednego z dwóch) pola karnego
(od strony środka boiska).
Ponadto można
rozważyć dodatkowe propozycje, na przykład:
a) każdy
trzeci rzut rożny może być zastąpiony rzutem narożnym,
b) każdy rzut
rożny w ostatnim kwadransie gry może być zastąpiony
rzutem narożnym,
c)
przetrzymywanie piłki przez bramkarza (dłuższe niż
10 sekund) będzie zagrożone przyznaniem rzutu narożnego.
A co z
ustawieniem zawodników podczas wykonywania rzutu narożnego?
Tutaj należałoby
rozważyć kilka propozycji. Jedna byłaby podobna do
rzutu karnego - w rzucie narożnym uczestniczy tylko
bramkarz i egzekutor.
Można także
rozpatrzyć inny wariant - zawodnicy atakujący nie będą
mogli przebywać w polu karnym drużyny broniącej oraz
poza jej linią bramkową, natomiast zawodnicy broniący
będą mogli przebywać w swoim polu karnym oraz będą
mogli przebywać poza swą linią bramkową. Należy także
zastanowić się, czy drużyna broniąca mogłaby ustawić
mur, czy kara powinna być dotkliwsza i nie miałaby ona
takiego prawa. Podczas egzekwowania rzutu narożnego byłby
zawieszony obecny przepis o pozycji spalonej (podobnie
jak podczas wykonywania rzutu karnego albo rzutu
autowego).
Bez nowych,
atrakcyjnych rozwiązań w stosunku do gry w piłkę nożną,
ta dyscyplina relatywnie będzie coraz mniej fascynująca!
Jeśli mamy jakieś propozycje, to zamieszczajmy je na
portalach, dyskutujmy i wysyłajmy do piłkarskich działaczy
i organizacji!
PS Rzut
karny wykonywany jest z punktu zwanego potocznie
jedenastką, bowiem jest on oddalony o 11 metrów od środka
linii bramkowej. Odległość do obu słupków z tego
punktu jest o 593 mm większa. Rzut narożny byłby
wykonywany z punktu odległego od bliższego słupka o
23 335 mm, od środka linii bramkowej o 26 051 mm oraz
od dalszego słupka o 28 977 mm. Rzuty narożne
wykonywane z omawianego punktu byłyby bardziej
finezyjne i widowiskowe, niż rzuty karne...
Kościuszce mogłoby się to także przytrafić...
19 lipca
2010 media podały, że "Onyszcze potrzebny
przeszczep" - tytuł tyleż dramatyczny, co... błędny.
Także portal tvn24.pl
zamieszcza ilustrowany artykuł pt. "Onyszcze
potrzebny przeszczep". Od tego sycząco-szeleszczącego
"szcz" autorowi pomyliła się celownicza
deklinacja - komu? Onyszce, czy Onyszcze? Źle wycelował
i miejmy nadzieję, że bramkarzowi Onyszce napastnicy będą
równie kiepsko celować w bronione przez niego
osiatkowane okienko.
Co ciekawe, ów
błędny tytuł, wpisany do Gogli, ma sporo zliczeń i
wiele mediów nabrało się na jego powielenie... Język
polski trudna język i jeśli nie jesteśmy pewni
odmiany, to można ułożyć zdania (lub ich równoważniki)
z pominięciem ryzykownych przypadków (tu celownik; także
z miejscownikiem mogą być identyczne problemy).
Błędny tytuł
oraz link http://www.tvn24.pl/12694,
Poinformowano,
że "Onyszko ma problemy z nerkami od 18 lat, ale
do tej pory nie były one przeszkodą w zawodowym
uprawianiu sportu". Ponieważ sportowiec ma 36 lat,
przeto nie ma znaczenia, czy kłopoty z biologicznymi
filtrami ma od 18 lat, czy od 18. roku życia.
Kontrakt z
bramkarzem podpisano przed upublicznieniem kłopotów z
nerkami, zatem niejasne są rokowania nie tylko dotyczące
zdrowia, ale i sportowej kariery.
Ponieważ stan
piłkarza ulega pogorszeniu, przeto niebawem lekarze
dokonają przeszczepu nerki (dawcą będzie brat albo
mama). Miejmy nadzieję, że chirurdzy będą lepszej
klasy, niż dziennikarze i korektorzy, którzy wprawdzie
dość szybko dostrzegli błąd, ale będąc lekarzami
lub pilotami, mogliby nie mieć czasu na poprawkę...
Przy okazji -
mamy inne nazwiska, które mogą sprawić podobny kłopot:
Kościuszko - Kościuszc(z)e, Horeszko - Horeszc(z)e,
Klimuszko - Klimuszc(z)e, Moniuszko - Moniuszc(z)e,
Popiełuszko - Popiełuszc(z)e, Siemaszko - Siemaszc(z)e,
Szyszko - Szyszc(z)e, Wojtyszko - Wojtyszc(z)e, zaś
odmiana Leszko - Leszc(z)e trąca wręcz szlachetnymi słodkowodnymi
rybkami... Nie tylko "sz", ale i
"cz" stwarzają problem, choćby Perepeczko -
Perepeczc(z)e, choć my, jako Polacy, nie powinniśmy
mieć z tymi nazwiskami kłopotów (co innego
cudzoziemcy, którzy poznają tajniki naszego języka z
wytrwałością godną znacznie lepszej sprawy).
Kamery w urzędach, samochodach i w samolotach
Kamery są już
chyba wszędzie. W żłobkach, przedszkolach,
szpitalach. Niektórzy pacjenci nawet protestują,
bowiem nie chcą być podglądani na oddziałach
szpitalnych i skargi ślą do rzecznika prawa pacjentów.
Dyrekcje wielu szkół chwalą się, że mają kilkanaście
kamer, zaś coraz więcej włodarzy zachwala swoje
centra miejskie i wiejskie, że są bogato okamerowane.
W wielu domach
ludziska mają kamery, aby obserwować zwierzęta,
dzieci, samochody, sąsiadów, spacerowiczów. Dzięki
temu są spokojniejsi o swych potomków lub o swe
pojazdy. Mogą wszystkiego doglądać poprzez internet i
nagrywać wszystko do woli. Wielu zapewne kieruje się wścibstwem
i ciekawością.
Lekarze mają
do dyspozycji miniaturowe kamerki, które umożliwiają
lub ułatwiają prowadzenie operacji. Obraz może być
przesyłany do konsultacji nawet na drugi koniec świata.
W internecie
istnieje wiele nagrań z podglądów, często
nielegalnych, ale wyjaśniających afery - a to łapówki,
a to poniewierane dzieci, a to obyczajowe incydenty.
Kamery są
coraz doskonalsze technicznie i relatywnie (do zarobków
i możliwości) coraz tańsze. Jutro należy do kamer -
niemal wszędzie będą kamery; będziemy podglądać i
będziemy podglądani.
Urządzenia te
instalowane są również w autobusach, dzięki czemu
kierowcy i kontrolerzy w bazie mogą mieć wgląd w
aktualną sytuację.
Nowoczesne
samochody powinny mieć kamery zamaskowane w rejonie
reflektorów i czarne skrzynki, które przechowywałyby
dane z jazdy (np. z ostatniego kwadransa) i w razie
wypadku byłyby wielce pomocne w orzecznictwie.
Towarzystwa ubezpieczeniowe powinny opracować system
zniżek dla automobilistów posiadających takie sprawne
systemy zapisu. Gdyby jednak podczas wypadku lub kradzieży,
system nie zadziałał z winy właściciela, ulgi byłyby
zawieszane przez ubezpieczyciela.
Taksówkarze
mogliby mieć kamerki wewnątrz swoich warsztatów
pracy, aby podnieść bezpieczeństwo i nie chodzi tu o
techniczną stronę prowadzenia auta. Pojazdy instruktorów
jazdy mają kamerki od paru lat, jednak chodzi tu o
kontrolę poziomu prowadzonego kursu i o sprawy
finansowe (a dokładniej - o walkę ze szwindlami).
Aby zmniejszyć
liczbę przekrętów, należałoby instalować kamery w
urzędach, gdzie spotykają się petenci z urzędnikami.
Urządzenia byłyby widoczne, zaś obie strony byłyby
świadome, że są nagrywane; więcej - na wstępie byłaby
głosowa informacja o numerze sprawy i nazwiska
uczestników negocjacji oraz numer lub tytuł sprawy.
Samoloty zwykle
posiadają 2 czarne skrzynki, choć nasz rządowy Tu-154
miał aż cztery. Rejestrują dziesiątki a nawet setki
parametrów lotu, w tym rozmowy załogi z kontrolerami
lotów. Ale samoloty nie mają... kamer. Te kosztowne
pojazdy, które wożą coraz więcej pasażerów, jakoś
unikają montażu wizyjnych systemów. Po tragedii 10
kwietnia 2010 powstało szereg hipotez, także sugestia,
że w ostatnich chwilach samolot był pilotowany przez
generała, nie zaś kapitana samolotu. Miliony Polaków
rozmyślają kto i co sugerował, kto sterował, kto i
co robił w kokpicie załogi, w kabinie pasażerskiej i
w salonikach, co robił pilot w ostatniej fazie lotu?
Gdyby były
kamery, to nie byłoby tych wszystkich spekulacji, które
pewnie nie zostaną nigdy wyjaśnione. Nowy samolot, a
nawet jego remont, to wielomilionowe wydatki, czarne
skrzynki to szczyt techniki i też spore wydatki i aż
wydaje się dziwne, że nie są instalowane kamery, które
wobec wymienionych kosztów, są jedynie symbolicznymi
wydatkami. Lotniczy ubezpieczyciele również powinni
zaproponować system zniżek dla właścicieli
okamerowanych samolotów. Federacje konsumentów,
ponieważ bronią swoich klientów (pasażerów),
powinny naciskać na przewoźników, aby montowali
kamery w samolotach, bowiem w razie sporów sądowych,
nagrania znakomicie przyspieszałyby i ułatwiały
dochodzenie prawdy (i wypłaty odszkodowań). Także
incydenty mniejszej wagi (zatargi pomiędzy pasażerami
lub ich scysje z załogą), dzięki nagraniom, byłyby
sprawiedliwiej oceniane przez przewoźnika lub przez sądy,
natomiast wiedza o zainstalowanych kamerach znakomicie
temperowałaby zapędy podekscytowanych pasażerów i załogi.
Wideonagrania
byłyby pomocne w szkoleniach załóg oraz w
projektowaniu nowszych modeli samolotów, zaś istniejące
powietrzne pojazdy mogłyby być przebudowywane po dogłębnej
analizie fonii i obrazu.
Osobną sprawą
jest udostępnianie obrazów zarejestrowanych podczas
ostatniego lotu, zwłaszcza obrazy z tragicznego końca.
Obrazy te byłyby przeglądane i opracowywane wyłącznie
przez zaprzysiężonych specjalistów, nieuprawnione ich
rozpowszechnianie byłoby surowo karane, jednak po
pewnym czasie (np. 10 lat) mogłyby być ujawniane w
mediach. Byłyby także przydatne do tworzenia filmów
dokumentalnych, fabularyzowanych na podstawie wideozapisów.
Istnieją
koszmarne i makabryczne filmy z czasów wojen, okupacji,
terroru, zbrodni i wypadków - mamy dwie kwestie:
nagrywanie oraz rozpowszechnianie. Jeśli kamery w
pojazdach (auta, pociągi, statki, samoloty) miałyby
podnieść bezpieczeństwo podróży (prowadzący
pojazdy z pewnością staranniej wykonywaliby swoje
obowiązki wiedząc, że można ich obejrzeć kontrolnie
a wyrywkowo nie tylko w przypadku dramatu) oraz
znakomicie ułatwić i przyspieszyć wyjaśnienie
komunikacyjnej tragedii lub tylko zwykłych międzyludzkich
zatargów, to należy poważnie zastanowić się nad
instalacją kamer w miejscu pracy kierującego pojazdem
i w pomieszczeniach dla pasażerów.
Gdyby istniały
kamery na pokładzie samolotu, który uległ katastrofie
10 kwietnia 2010, to miliony Polaków nie straciłoby
wielu milionów godzin na dyskusje, zastanawianie się i
na rozpamiętywanie wielu błędnych lub całkiem
absurdalnych hipotez. Politycy i dziennikarze mieliby
znacznie mniej do powiedzenia i nie byłoby aż tylu
zadrażnień na międzynarodowej linii Polska - Rosja.
Już dzisiaj wiedzielibyśmy tyle, ile dowiemy się
podczas paru zbliżających się miesięcy, a przecież
całkiem możliwe, że o wielu ważnych szczegółach
nie dowiemy się nigdy.
Błędy na tablicy, błędy na tvn24.pl
24 lipca
2010 portal tvn24.pl
zamieścił artykuł* pt. "Błędy w projekcie
tablicy. Przy Szymanek-Deresz brakuje 'k' ".
Może waga tego
tekstu byłaby poważniejsza, jednak sam portal, i to na
tej samej stronie, popełnił podobną... pomyłkę. Otóż,
po lewej stronie u góry, zamieszczono wieści z działu
"Kontakt TVN24"; tamże widzimy tytuł -
"Rodziny ofair w Sejmie" (zamiast
"ofiar"). Oczywiście, jedni mogą się pomylić
(dziennikarze), ale innym nie wolno... Komiczne jednak
jest głównie to, iż zwracając uwagę na usterkę w
miejscu X, popełniono w miejscu Y (i to nieopodal!)
podobną gafę... Ponadto chyba nikt rozsądny nie myśli,
że zostałaby wykonana droga tablica z nazwiskiem z
brakiem w zapisie "SZYMANE -DERESZ", skoro -
po pierwsze - widać, że jest spacja przed dywizem, zaś
po nim jej nie ma, co sugeruje brak jakiejś litery oraz
- po drugie - nazwisko jest tak popularne, że wykonawca
musiałby być polskim niemotą, aby nie zauważył błędu
(a przecież po drodze jest jeszcze paru weryfikatorów,
zatem nawet zagraniczny wykonawca nie powinien spaprać
roboty, choć typowo polskie litery najlepiej są
wykonywane przez rodzimych fachowców).
W tytule
zarzucono brak litery "k" (małej), choć -
jak widać na ilustracji - nazwiska pisane są wielkimi
i - formalnie rzecz biorąc - brakuje litery...
"K".
Natomiast oglądając
dokładnie załączony wykaz danych osobowych, można
dostrzec, że niektóre nazwiska mają zapis w formie
"A - B", inne zaś w formie "A-B" (właściwsza)
i na to należałoby zwrócić baczną uwagę podczas
rycia kamienia.
Ustalono
ponadto, że przed nazwiskami nie będą wpisane
stopnie, stanowiska i tytuły, ale na projektowanej liście
umieszczono skróty "gen.". Zapewne zostanie i
to zmienione.
Czy coś stoi
na przeszkodzie, aby przed ostatecznym wykonaniem pamiątkowej
tablicy, graficzny projekt ponownie zamieszczono przed
oczami wścibskich internautów?
*
- http://www.tvn24.pl/0,1666415,
Problemy z kropkami
24 lipca
2010 portal tvn24.pl
zamieścił artykuł* pt. "Czerwone kropki stanęły
wśród klientów".
"W jednym
z warszawskich sklepów sieci Carrefour w sobotnie południe
pojawili się ludzie przebrani za czerwone kropki. Był
to protest przeciw praktykom hipermarketu w Lublinie, którego
pracownicy musieli stawać na czerwonej kropce, kiedy
chcieli wyjść na przerwę czy do toalety" -
czytamy we wstępie do artykułu.
Protestowano
przeciwko uwłaczającym praktykom stosowanym w
lubelskim markecie wspomnianej sieci - pracownicy, aby
wyjść na przerwę, musieli stawać na czerwonej kropce
umieszczonej przy dziale mięsnym. Aż cisną się
wyrazy wielce przydatne w dziedzinie rzucania mięsem.
Po medialnym
rozgłosie oraz po pikiecie odstąpiono od idei
czerwonej kropki. Po czerwonym sierpie i młocie, upadła
także czerwona kropa.
Jednak problemy
z kropkami, choć niekoniecznie w omawianym kolorze, mają
nasi słownikarze oraz zwykli użytkownicy języka
polskiego (są po obu stronach barykady). Poważny kłopot
sprawia kropka stawiana po skrócie wyrazu
"minuta", czyli "min(.)". Większość
Polaków jest pewna, że słownikowym skrótem jest
"min.", podobnie zresztą, jak w przypadku
wyrazu "minister". Wiele reklam w swej grafice
zawiera skrót "min.", jednak... okazuje się,
że jesteśmy (jako większość) w błędzie. Na logikę
powinien być skrót "min."**, jednak mamy
chyba zbyt mało reguł językowych oraz wyjątków,
zatem nasz język byłby zbyt prosty, więc postanowiono
go skomplikować i utrudnić nam życie, bowiem skrótem
od "minuta" jest... "min" (i to bez
kropki!).
Zbieg okoliczności
z tymi kropkami - pod artykułem o socjalnym problemie w
aspekcie kropki, mamy reklamę kuszącą nas kredytem również
w aspekcie kropki. "Kredyt gotówkowy 5 min."
- oto błędny tytuł, jednak nie tylko on jest felerny,
bowiem w zdaniu poniżej ("w 5 minut sprawdź ile
dostaniesz !") popełniono dalsze usterki: pierwsza
litera powinna być wielka, przed "ile"
powinien być przecinek, zaś końcowy wykrzyknik nie
powinien stać po spacji.
Ponieważ większość
Polaków jest przekonana, że omawiany skrót piszemy z
kropką, przeto taka forma powinna być zaakceptowana,
co jednak nie oznacza, że gdyby także większość
opowiedziała się za "szłem", to również
życzenie mas miałoby być wiążące, bowiem błędna
forma czasownika jest piętnowana "od zawsze",
zaś stawianie kropki, zarówno w przypadku
"skracania" ministra, jak i minuty, wydaje się"logiczną
oczywistością", zatem po cóż czynić wyjątek?
Przecież skróty innych jednostek czasu
("mies.", "tydz.",
"godz."**, "sek."**) także są
okropkowane...
*
- http://www.tvn24.pl/0,1666387,
** - w naukowych opracowaniach (jako jednostki czasu) niech są skróty: "h", "min" oraz "s", ale w gazetach i w nienaukowych książkach niech nie budzą zdziwienia: "godz.", "min." oraz "sek."
Kto w Nadwiślańskim Kraju może bezkarnie krytykować?
Czy można
ufać naszym niezawisłym sądom? Zwłaszcza najniższych
instancyj?
U brzegów Wisły,
nasz niezawisły a jednoosobowy sąd, uznał winę
dziennikarza, gdy ten opisał wyczyny pewnej, coraz
bardziej (za)wziętej, pisarki ujawniając jej inicjały.
Pani przekonywała sędziego, że ma tak
charakterystyczne inicjały i zajmuje się tak
specyficzną działalnością (książki z dziedziny księgowości
komputerowej oraz wykłady na znanej nadmorskiej
uczelni), że ujawnienie nawet już tylko takich danych
godzi w jej dobre (ba, ona jest przekonana, że w świetne)
imię, o którym jednak zapomniała, pomawiając człowieka
o posiadanie dodatkowego konta, z którego to rzekomo
(pod innymi danymi osobowymi) uporczywie i dość
nieelegancko ją obrażał.
To na jakiej
podstawie prawnej, pod koniec lipca, media zamieściły
artykuł pt. "Oszust nabiera ludzi na zmarłą matkę
i chorą siostrę", w którym opisano chłopaka o
rzadkim imieniu Ariel, który łkając przekonująco, wyłudza
pieniądze, przy tym opowiadając o swojej obłożnie
chorej siostrze i o właśnie zmarłej matce (zamiast
chorej siostry ma zdrowego brata, zaś mama, dzięki
Bogu, ma się dobrze, choć jest rozżalona na synka z
oczywistego powodu)? Ponieważ ów Ariel mieszka w
Goleniowie (co także podano), przeto jest łatwo
identyfikowalny, i co - można podać media o zniesławienie
i naruszenie dobrego imienia tego zagubionego chłopca?
A może mec. Łokietkowski* zajmie się jego godnością
osobistą i wystąpi o zadośćuczynienie w wysokości
20 tys. zł (bo taką ofertę złożył dziennikarzowi w
sprawie swojej klientki)? Prawdopodobnie ani Ariel, ani
nikt z mediów nie będzie ciągany po sądach, w
przeciwieństwie do dziennikarza, który opisał dziwne
i godne napiętnowania zachowanie pisarki, która
przecież powinna we właściwy sposób kształtować
charakter nauczanych studentów.
Ale ten Ariel
to choć skłamał i oszukał! Zatem złamał prawo,
lecz cóż można powiedzieć o następnym przykładzie...
Cóż zatem można
powiedzieć o policji, o "Gazecie Wyborczej" i
o jej dziennikarce? Kilka dni temu, w artykule
"Seks w komórce księdza" podano do
powszechnej wiadomości, wielce bulwersującą wiadomość
- "Paweł L., wikary z parafii pod wezwaniem
Chrystusa Króla na Błoniu stał się przestępczym
celem nie bez powodu. Duchowny spotykał się z
kobietami i uprawiał z nimi seks. - Najczęściej w
sutannie - ujawniają policjanci. - Na dodatek uwieczniał
te chwile aparatem fotograficznym i telefonami komórkowymi".
Ten ksiądz, choć postępował wielce nieetycznie, padł
ofiarą szantażystów oraz... władzy (policja, media),
która go dokumentnie społeczeństwu zadenuncjowała!
Policja nie powinna przekazywać poufnych informacji
mediom, choć oczywiście media, uzyskując materiały
(ale legalnie!), miałyby prawo opisać to wydarzenie. A
przecież formalnie nie jest przestępcą! Aby nie było
już żadnych wątpliwości, to podano także nazwisko
proboszcza owej parafii, który nic nie wiedział o kłopotach
swego wikarego. Jakie odszkodowanie powinien otrzymać
wikary za naruszenie jego godności osobistej? Są jakieś
propozycje? Ten przypadek powinien być zbadany przez
komisję etyki policyjnej i dziennikarskiej!
A pisarka o
inicjałach MCh (na znanym portalu NaszaFerajna* występowała
pod pełnymi danymi osobowymi) produkowała się w
dziedzinie a to przaśnych dowcipów (cały osobny dział
jest tam określony jako najdowcipniejszy z wątków), a
to poszydziła sobie z przysięgi studenckiej, a to (jak
wspomniano) pomówiła faceta o posiadanie paru kont (bo
momentami twierdziła, że miał aż... trzy), a to sfałszowała
komentarz** wpisując jedno nazwisko zamiast innego,
automatycznie wstawianego przez system podczas
korzystania z opcji "cytuj". Po ujawnieniu
sprawy w internecie i skrytykowaniu, że wychowawczyni młodzieży
jednak nie przystoi taki sposób bycia, owa pani
prawdopodobnie zarumieniła się, skasowała swój
wizerunek z portalu i udała się ze swoim... adwokatem
na... policję oraz do paru... sądów z żądaniem zadośćuczynienia
(to przecież kilka tysięcy europów!), przeprosin oraz
zlikwidowania wszystkich artykułów z przestrzeni
internetowej, w których padają jej inicjały i inne
dane, które ona odczytuje jako aluzję do jej osoby (i
słusznie, bo jednak powinna się bardziej wstydzić, a
mniej po sądach się włóczyć!).
Oczywiście,
tego typu artykuły jak ten, będą załączone do sądów,
także w ramach apelacyj, aby ukazać prawnikom
(adwokatom i sędziom) stosowany w Polsce zakres
podawanych wiadomości, bowiem oni jakoś nie mają pojęcia,
że dziennikarz ma prawo informować opinię publiczną
o bulwersujących czynach rozmaitych osób, w szczególności
kapłanów, pisarzy, nauczycieli, urzędników i polityków
(p. prawo prasowe).
Procesy z udziałem
p. MCh najwyraźniej zmierzają w kierunku Sądu Najwyższego
i może okazać się, że dopiero ten najważniejszy sąd
uzna, że każdy ma prawo omówić dowolny tekst
dobrowolnie zamieszczony w internecie przez dowolną
osobę, w szczególności, jeśli krytykowana osoba pełni
funkcje zaufania publicznego i powinna być wzorem dla
innych obywateli. Zamiast jednego niedoświadczonego sędziego,
sprawę powinna zaopiniować komisja etyki
dziennikarskiej.
Wyobraźmy
sobie, że zamiast owej akademickiej nauczycielki, jej
wszystkie teksty na NaszejFerajnie* byłyby napisane
przez biskupa; przecież afera (i komedia!) byłaby na
całego, gdyby udało mu się przekonać jakiegokolwiek
adwokata, aby wespół ośmieszali się po sądach,
analizując te wszystkie wypowiedzi. Media nie pozostawiłyby
suchej nitki na nich i to nie tyle za szokujące teksty
duchownego, ile za ich głupotę i pieniactwo przed
obliczem Temidy!
PS
W kolejnym interwencyjnym programie "Uwaga",
nielegalnie (bez zgody zainteresowanego) dokonano nagrań
z udziałem prof. Lechosława Gapskiego*, który w
niedopuszczalny (podobno, wszak nie było jeszcze
rozprawy - tak twierdzą ortodoksi) sposób poddawał
terapii swe pacjentki. Dziennikarze w sposób niezupełnie
etyczny nagrali profesora, ukazując to milionom Polaków.
Wśród widzów były tysiące prawników, w tym sędziowie
nadwiślańskiego sądu, także apelacyjnego i, jeśli
nie są hipokrytami, to muszą jednaką miarą mierzyć
dziennikarstwo trójmiejskiego felietonisty i znanych
mediów, aby Czytelnik nie uznał, że to, co mogą
przekazywać sławne media jest zabronione mniejszym, na
przykład portalowi AferyPrawa.com... Jeśli taki fakt
zostanie potwierdzony, to prokuratura otrzyma
doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa
przez sądy umiejscowione w mieście kojarzonym z zapoczątkowaniem
upadku komuny i z likwidacją cenzury.
* - dane zmienione
** - Fragment zeznań pisarki:
"Jeśli chodzi o zarzut fałszerstwa, który stawiał
mi pozwany, to wziął się on stąd, że ja wiedząc o
tym, że pozwany na portalu NaszaFerajna* publikuje nie
tylko pod swoim nazwiskiem, ale także pod fikcyjnymi
nazwiskami, m.in.
Jacka Kawałka*; którąś z jego wypowiedzi szczególnie
dla mnie obraźliwą, która zamieścił pod tym
przybranym nazwiskiem, skopiowałam i zamieściłam na
NaszejFerajnie*, wpisując jego prawdziwe nazwisko.
Ponieważ on do dzisiaj wypiera się tego, aby pod
nazwiskiem Kawałek* faktycznie publikował, twierdzi,
że dopuściłam się fałszerstwa. Tymczasem użytkownicy
NaszejFerajny* są już od dłuższego czasu przekonani,
porównując styl i tematykę wypowiedzi, że Kawałek*,
to w rzeczywistości pozwany. Nie byłoby to jeszcze
dowodem, jednak za którymś razem, pozwany zalogował
się jako Kawałek*, a z wypowiedzi wynikało, że
wypowiada się pozwany, gdyż odpowiedział na podziękowania
za coś, co zrobił właśnie pozwany. Mam wydruk tych
wypowiedzi, z których jednoznacznie wynika, że te dwa
nazwiska, to w rzeczywistości jedna osoba".
I tego typu
paranoidalne zeznania (a może to nowa Agatha Christie?
a, to sorki!) nie powaliły niezawisłego sędziego? Tak
szybko i bezkrytycznie dał się przekonać do tej
teorii? A może wierzy w UFO i każdą oryginalną teorię
"łyknie" bez dokładnego sprawdzenia? A
takich ciekawostek jest więcej! Powalający jest
natomiast komentarz sądu w tej sprawie - "Pozwany
twierdził również, że powódka dopuściła się w
stosunku do niego fałszerstwa, błędnie podając treść
jego podpisu na forum. Poza okolicznościami wskazanymi
powyżej warto jedynie zwrócić uwagę, że to
uchybienie powódki stanowiło jedynie jej omyłkę, do
czego sama się przyznała, i choćby z tego względu
nie może uzasadniać postawienia jej takiego zarzutu,
jaki skierował przeciwko niej pozwany". To
prawdziwa perełka i ozdoba najnowszego podręcznika sądowej
logiki! Świadome działanie nazwano omyłką!
Przecież Beria również stwierdził, że popełniono
oszybkę w stosunku do naszych wymordowanych oficerów -
i co? Cóż to zmienia? Przecież właśnie chodzi o to,
że obie pomyłki spowodowały konkretne następstwa.
Gdyby nie owa "pomyłka" pisarki, to nie byłoby
bezsensownych procesów! A takich ocen niezawiślaka w
Kraju Wiślaka jest więcej!
Mirosław
Naleziński, Gdynia
www.mirnal.neostrada.pl
PUBLIKACJE MIRKA 2010r.
Media w Polsce i na świecie - czerwcowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - majowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - kwietniowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - marcowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - lutowy cykl krytyczno-informacyjny
Media w Polsce i na świecie - styczniowy cykl krytyczno-informacyjny
PUBLIKACJE MIRKA 2009r
AKTUALNOŚCI GRUDNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI LISTOPADOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI PAŹDZIERNIKOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI WRZEŚNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI SIERPNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI LIPCOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI CZERWCOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI KWIETNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
MARCOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
LUTOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
STYCZNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
PUBLIKACJE MIRKA 2008r
AKTUALNOŚCI GRUDNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI LISTOPADOWE
MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
WRZEŚNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI czerwcowe
MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
kwietniowe MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI marcowe
2008 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI lutowe 2008 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI styczniowe 2008 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
PUBLIKACJE MIRKA w 2007r
AKTUALNOŚCI grudniowe 2008 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI listopadowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI październikowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI wrześniowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI sierpniowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
lipcowe 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
czerwcowe 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI majowe
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
kwiecień 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
marzec
2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
luty 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
AKTUALNOŚCI
styczeń 2007 MIROSŁAWA NALEZIŃSKIEGO
PUBLIKACJE MIRKA w 2006r
AKTUALNOŚCI
GRUDZIEŃ MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LISTOPADOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWY MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LIPCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKIEGI
AKTUALNOŚCI
KWIETNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MARCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LUTOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
STYCZNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
i przechodzimy na
2005r
AKTUALNOŚCI
GRUDNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
LISTOPADOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
PAŹDZIERNIKOWY MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
WRZEŚNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
SIERPNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
CZERWCOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
MAJOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
AKTUALNOŚCI
KWIETNIOWE MIROSŁAW NALEZIŃSKI
Tematy w dziale dla
inteligentnych:
ARTYKUŁY - do przemyślenia z cyklu: POLITYKA - PIENIĄDZ - WŁADZA
Polecam
sprawy poruszane w działach:
SĄDY
PROKURATURA
ADWOKATURA
POLITYKA
PRAWO
INTERWENCJE
- sprawy czytelników
"AFERY
PRAWA" Niezależne Czasopismo Internetowe www.aferyprawa.com redagowane przez dziennikarzy AP i sympatyków z całego świata których celem jest PRAWO, PRAWDA SPRAWIEDLIWOŚĆ DOSTĘP DO INFORMACJI ORAZ DOBRO CZŁOWIEKA |
|
WSZYSTKICH INFORMUJĘ ŻE WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI I SWOBODA WYRAŻANIA SWOICH POGLĄDÓW JEST ZAGWARANTOWANA ART 54 KONSTYTUCJI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ.
zdzichu
Komentowanie nie jest już możliwe.